„przez czarną dziurę we własnych myślach alicja wykonała skok kangura i wylądowała na drugiej półkuli w tzw. water brain który ona uważa za thinking water przecież każdy skrawek jej ciała składa się w iluś procentach z wody za czasów wiktoriańskich a nawet postkolonialnych nie miałaby takiej możliwości mimo tych wszystkich buteleczek z płynami nadgryzionych ciastek i zamiłowania do wpadania w króliczą norę
Nasza wyprawa z Tess z Adelajdy do Sydney miała być pod znakiem poezji. I w ogóle literatury. Leciałyśmy spotkać się z poetkami, pisarkami, które, tak jak i ja, zamieściły swoje teksty w świeżo wydanej antologii Metafory Współczesności gościnnie redagowanej przez Teresę Podemską – Abt., czyli Tess. Antologia Jej pomysłu zebrała teksty dotyczące muzyki zapisanej literaturą, doświadczeniem jej przeżywania i wszelkich jej kontekstów. Bardzo ciekawa pozycja, jakiej dotąd nie było, zbierająca teksty autorów współczesnych. Książkę można zamówić poprzez maila: terapa@gmail.com lub w samej Redakcji alicja107@vp.pl
Już wiem że samoloty świetnie umieją się spóźniać. No i ten do Sydney miał już 10 minut. Ok. Leciało się całkiem dobrze. Znów trzeba bylo pół godziny dodać, bo różnica czasowa. No i już prawie lądujemy, już na pasie, a tu samolot wznosi się znów w górę. Nic nie mówią, nie wiadomo co, dlaczego, tylko okrążamy całe Sydney górą. Za drugim razem to samo. Tak 3 razy okrążylismy Sydney i w końcu udało się wylądować. Widoki owszem były piękne ale jednak trochę stres. Uff, cały samolot odetchnął z ulgą. Powiedzieli, że nie było warunków do lądowania, ale nam się wydaje, że prędzej spóźniony samolot nie miał miejsca i trzeba było czekać.Czyli w sumie 40 minut później byliśmy w Sydney.
Dzielnica Ashbury. Tu mieszkamy. Całkiem nie tak blisko centrum. Następnego dnia postanowiłam, tak jak w Adelajdzie, pojechać autobusem do centrum. Tu już inaczej z biletami niż tam, inny stan, nawet jeśli kupuje się kartę, to znów nie było gdzie. Wsiadam więc do autobusu i mówię kierowcy, że chcę kupić bilet, na co on każe mi siadać i się nie przejmować. No to się nie przejęłam.
Zdrowych, spokojnych, radosnych i pięknych Świąt Bożego Narodzenia życzę Wam z drugiej strony półkuli. Nie mamy śniegu ani zimna, wszystko kwitnie i śpiewa, ale dekoracje świąteczne są piękne i są ulice, na których co jeden dom to piękniejszy i bardziej oświetlony. Niech światło rozbrzmiewa w Waszych sercach tak żeby wszyscy wokół mogli się nim ogrzać i uradować!
Ps. A kto dobrnie do końca posta i obejrzy wszystkie zdjęcia, będzie mógł posłuchać jak chór dziewczyn śpiewa świąteczne piosenki na Rundle Moll czyli pięknej popularnej ulicy pełnej sklepów i restauracyjek 😉
Już nawet nie pamiętam gdzie miałyśmy jechać, ale tak się stało, że znalazłyśmy się z tej strony Adelajdy, gdzie góry. Chyba nie chciałyśmy zresztą gdzieś konkretnie. Trzeba przyznać, że tu były piękne widoki. A no tak, to jakiś rezerwat, trafiłyśmy najpierw na plac zabaw, co prawda w pełnym słońcu ale pełno miejsc, gdzie ludzie robią pikniki.
Fajnie było się przejść, wejść w ten plac zabaw. Ale, jechałyśmy dalej, w góry po widoki. Jak widzicie ciotka Dżasta musi wszystkiego spróbować i doświadczyć w podróży 😉
Po drodze szukałyśmy ładnego miejsca na kawę i był hotel, restauracja, ale brak ludzi i jakoś postanowiłyśmy jechać dalej. tylko obejrzałyśmy to miejsce. I dobrze, chociaż hotel urokliwy i restauracja na piętrze, stoliki na dworze, to gdybyśmy tam zostały, nie trafiłybyśmy potem do innego sklepu-restauracji i to na dobre australijskie jedzenie wcale niedrogo. A, oglądając hotel podziwiałyśmy roślinność australijską i kościół. Nawiasem mówiąc w Adelajdzie jest bardzo dużo kościołów i świątyń innych wyznań.
Ale tymczasem droga zaprowadziła nas do sklepiku z owocami. Przydrożnego, bez kogoś, kto sprzedaje, sklep z zaufaniem do klientów. Plony i przetwory z farmy. To ciekawe, u nas w Polsce chyba takich nie ma. To domek z lodówkami w środku, cennikiem i skrzynką na pieniądze. Oczywiście trzeba gotówką i płaci się za owoce, zostawiając wyliczone pieniądze. W ofercie też suszone owoce i przetwory oraz bukiety. Niesamowite. Pierwszy raz jadłam loquaty. Są naprawdę pyszne, mają najczęściej po 2 pestki, tylko trzeba jeść bez skórki.
Jadąc wzgórzami zamierzałyśmy dotrzeć do Lobethal ale najpierw było Lenswood, jak wikipedia mówi to półwiejska wioska położona na wzgórzach Adelaide na wschód od Adelajdy w Australii Południowej. Główne gałęzie przemysłu to jabłka, gruszki, wiśnie i winogrona.
Zatrzymały nas przy drodze piękne kwiaty i sklep ze wszystkim.
Podobno kiedyś to był naprawdę sklep ze wszystkim. Gdy się zatrzymałyśmy, by podziwiać kwiaty, wyszedł właściciel i zapytał w czym nam pomóc, od razu zaoferował że zerwie nam kwiaty. Weszłyśmy jednak do środka i okazało się, że teraz może to już nie sklep ze wszystkim, kiedyś prowadził to z żoną, gdy żona umarła, chyba już nie ma tyle energii i serca do tego, ale nadal prowadzi po trosze restaurację, trochę pocztę i jakby księgarnio-bibliotekę. Po prostu miejsce gdzie można sie zatrzymać, pogadać, zjeść, obejrzeć coś, wysłać pocztówkę. Zaproponował nam pie czyli australijski przysmak, który można jeść i jako obiad, i jako deser. Na obiad z mięsem lub vege, na deser owocowe. Pie z wołowiną i serem była przepyszna. Kupiłam też ręcznie robione pocztówki, wuj Mat przecież swoje relacje pisał na pocztówkach, to i ciotka Dżasta nie może być gorsza 😉 Na pożegnanie właściciel dał nam jeszcze obiecane kwiaty.
Uwierzcie, dla takich chwil, warto jechać gdzieś w ciemno, bez planu, spontanicznie. Nie dojechałyśmy do Lobethal, ale to nic, to był pełen przygód i pięknych widoków dzień.
Pamiętacie Fraglesów? Te śmieszne stworki i ich krainę. Były Gorgi i Duzersi, Sprocket i oczywiście Wuj Mat z podróży. Jadąc dziś tramwajem przez Adelajdę, robiąc zdjęcia przez szybę i nie tylko, pomyślałam, że czuję się trochę jak wuj Mat. Będę Wam więc pisać takie migawki, jak on kartki, dziwiąc się wszystkiemu, co przecież dla ludzi normalne. Dlatego jako ciotka Dżasta to już mi wolno dziwić się wszystkiemu i wszystkim zachwycać, a co 😉
Zrobiłam to, poleciałam na inny kontynent, gdzie lot trwa ponad 20 godzin i dwa razy trzeba się przesiadać z samolotu do samolotu. Jak się okazuje samoloty się spóźniają i można utkwić na lotnisku ileś godzin i dolecieć później i inaczej. Ale co tam.
Kiedy na przykład wpadam w jakąś rozpacz, tak mi koszmarnie źle, że trudno zebrać myśli, wtedy biorę się za zwykłe proste czynności: sprzątanie, odkurzanie, mycie naczyń albo gotowanie, sprzedawanie niepotrzebnych rzeczy na vinted na przykład. To wszystko generalnie cieszy i daje satysfakcję, a gdy się naprawdę skupimy na czynnościach, odwracają naszą uwagę od tych nieszczęsnych tragedii w naszych głowach. Myślę, że ważne jest też to, że tych rzeczy jest sporo i są różne. Zmienność też jest terapią. To jakbym miała wybór z bukietu rzeczy, które sprawiają radość i satysfakcję. Wszystko to mogę robić ze słuchawkami na uszach i muzyką, która jest dla mnie jak tlen.
Czasem też śpiewam. To akurat trudno robić, gdy są wszyscy w domu, więc czasem w kuchni, łazience, czasem cicho albo gdy nikogo nie ma po prostu. Śpiew też uspokaja, pewnie dlatego ten chór, na który też chodzę 2 razy w miesiącu.
No niestety śpiewem i tańcem nie zaraziłam dzieciaków, ale kto wie, jeszcze wszystko przed nimi, gdy przejdzie czas buntu i czas nielubienia tego lub tamtego, to kto wie, co polubią.
Na tę chwilę uczę ich, że warto, by matka miała swoje ważne rzeczy, które robi, które mają sens, są nie tylko wyjściem z domu ale jeszcze dodatkowo zostaje ślad tego mojego wyjścia choćby na YT.
W zasadzie niedawno odkryłam, że wszystkie moje aktywności ratują mnie w skrajnych momentach. Dlaczego obecnie nie chodzę na terapię, żadną? Bo nie daje dobrych rezultatów, bo wcale nie ma wielu dobrych terapeutów, a nawet jeśli są ok, to nie mówią mi zbyt wielu rzeczy nowych dla mnie. Natomiast to, co robię, czym się ratuję daje dobre efekty. Na czym to polega? Na tym, że z każdej czynności i aktywności wyciągam „minerały i witaminy” tzn. to, co daje mi swego rodzaju dobrostan, dobrze na mnie działa, daje satysfakcję. Nie naginam tego na siłę, to działa naturalnie jak syndrom przetrwania, taki syndrom dobra, by je brać i dawać.
Już drugi tydzień noszę w sobie ten film, myślałam że będę pisać o nim od razu po obejrzeniu ale zbyt wiele znów się dzieje w życiu. Może to dobrze, że napiszę teraz, bo dopiero wchodzi do kin, ja byłam na pokazie przedpremierowym i chyba to nie będzie recenzja, to będą moje myśli poprzeplatane tym, co zapamiętałam z filmu. To był dokument, a oglądałam z taką pasją i zainteresowaniem jakby to był film sensacyjny, był hipnotyzujący. Zresztą, co kto woli i co na kogo działa.
„Wanda Rutkiewicz – ostatnia wyprawa”, nie wiem czy film jest tak dobrze skonstruowany, czy sama postać Wandy mnie interesuje i porusza, A może jedno i drugie.
Trochę z opóźnieniem, bo miałam to wrzucić jeszcze w sierpniu ale co tam. Cukinii w sklepach nie braknie, a i może sami hodujecie, czy dostajecie od kogoś. Ja, w pogoni za urozmaiceniem, brakiem nudy i by wypróbować nowe smaki, znalazłam dwa przepisy na cukinie, Jeden będzie z mięsem, drugi bez. Pierwszy z nich to Makaron orzo z kurczakiem, cukinią i szpinakiem, przepis ze znanej i lubianej przeze mnie witryny.