Tak naprawdę byłam w teatrze na premierze „French Open”. Rekonstrukcji meczu Igi Świątek z Naomi Osaką. Teatr Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego we Wrocławiu rzeczywiście, tak jak to zostało powiedziane po spektaklu, przekroczył granice performansu. To był mecz, były trybuny, komentator, sędziowie, zawodniczki, były przerwy. Można było wychodzić, kupować popcorn, wodę i wracać. Jak na meczu.
Fascynujące jest to jak galerie, (sklepy niestety) nie te z obrazami, wychodzą na przeciw moim potrzebom. Nie przepadam za nimi, bo są wielkie i zwykle nie lubię przemierzać całych kilometrów wewnątrz, mam poczucie straty czasu, za mało tam świata dla mnie, przyrody itp. Zresztą o tym jakie galerie wolę pisałam tutaj. Kawiarnie w Galeriach to też dla mnie ostateczność, często nie ma okien na zewnątrz, a jeśli są, to widok z nich mnie zawodzi. Pozza tym kompletnie nie mają klimatu. Sorry, ale tak czuję. No ale od niedawna pojawiły się w tych miejscach w damskich toaletach stanowiska do poprawy makijażu lub zrobienia go. Często nie mam czasu rano na makijaż, więc robię go gdzieś tam później w biegu. Tym razem padło na Renomę, ale tu oczywiście kolejne oznaki mojego boomerstwa. Bo jak już zrobiłam i nagrałam cały makijaż, to okazało się, że jest specjalne pomieszczenie, gdzie wysokie stołki i lustra, a ja go robiłam tam, gdzie umywalki. No nic, następnym razem nagram, gdzie trzeba 😉
Mamy taki festiwal międzynarodowy we Wrocławiu. I nawet on, mimo że ma dobrą reklamę, nagłośnienie, dobrą miejscówkę nawet, jest niszą. Nie oszukujmy się. Bo to poezja, a większość ludzi się jej boi, nie dotyka, bo zwyczajnie ulegają stereotypom. I też trochę się im nie chce. A przecież to forma dla leniwych można by rzec, w sumie najkrótsza forma wypowiedzi literackiej. Może taką być. Bo są i długie teksty poetyckie. Często to forma terapeutyczna wypowiedzi literackiej. Poza tym wszystkim, że wiersze mają określone formy, środki stylistyczne i nie mówią wprost, to świetna rzecz do czytania w przelocie, do pisania na kolanie, do wyrzucenia z siebie frustracji, wściekłości, do uspokojenia się, do zatrzymania jak przed muralem, obrazem. Można nawet komuś pięknie literacko dosrać, nie mówiąc wprost. Można odreagować, rozliczyć się z kimś, wszystko można. Ale dość już tej mojej paplaniny. To ma być wpis o tym, co przed chwilą.
Od jakiegoś czasu tańczę i się nagrywam, pewnie, że cieszy mnie to, że potem to pokazuję i Wam się podoba, ale nie zawsze chodzi o te lajki, tylko też o mobilizację i pretekst do wyjścia, czyli o życie. Bo wiecie jak to jest, jak się nie ma powodu, a doskwiera smutek, to się nie chce wcale z domu wychodzić i się zostaje w takim dole. A jak się ma mega ważny powód, bo się chce nagrać coś na youtube, na przykład czytanie fragmentu książki, wiersz, zaproszenie na warsztaty, albo właśnie taniec, to się to robi i już.
Serio więc nie chodzi mi o to, by pokazywać i się chwalić czymś tam, np. nowym wierszem, tylko chodzi o tę mobilizację i pretekst. Mam powód, jest ważny, trzeba się ubrać, pomalować, wyjść, poszukać ładnej scenerii i to zrobić, nagrać. A potem wrzucić na YT.
To tylko pytanie retoryczne, które spróbuję rozwinąć w tym wpisie.
Dawno tu nie pisałam, bo nie było czasu ale i też potrzeby, a ja nie będę się zmuszać, ani pisać na siłę, żeby tylko było coś w social mediach. Zastanawiałam się czy do kolejnego wpisu przekona mnie coś olśniewającego,
na przykład jakiś super film, ekstra książka, wycieczka, czy przepis kulinarny. Aż w końcu kolejność zdarzeń spowodowała, że poczułam nagłą palącą potrzebę pisania z o wiele ważniejszego powodu, przepracowania czegoś życiowo, społecznie, nauczenia się czegoś.
Jest trochę na świecie nas – osób, które nie lubią konfliktów, wolą przemilczeć niż walczyć, są gotowe stwierdzić, „a może przesadzam” i siedzieć cicho. Nie umiemy stawiać granic, bo się nam te granice kojarzą z czymś
niemiłym dla innych. Wolimy więc sobie dać wejść na głowę, byle tylko nie urazić nikogo.
A wiecie, co dzieje się w tym czasie, gdy my milczymy? Osoba, która przekracza nasze granice, uczy się, że może tak działać i jest bezkarna, uczy się, że granic nie ma i można z butami włazić kiedy się chce i jak się chce na teren
drugiej osoby bez pytania. Swoją biernością uczymy tę osobę złych zachowań, które będzie ćwiczyła w życiu nie tylko na nas, ale też na innych, być może słabszych od nas.
Jeśli widzą to inni: jej szkodliwe zachowanie i nasze milczenie, to po pierwsze też tego szkodliwego działania mogą doświadczyć na sobie, jednocześnie z nami, a po drugie jest szansa, że pomyślą, że tak ma być, nie
można się wychylać, bo taki jest świat.
Dawno nie pisałam, czasem tak trzeba, schować się i nawet nie chcieć pisać, mieć komfort milczenia i komfort tego, że niczego nie muszę. Cieszy więc bardzo i jeszcze bardziej, że po takim czasie chcę. Nie będzie wiele tego, co napiszę, ale na ten moment po prostu w sam raz. Pretekstem jest znów pora piosenki, cóż tu dużo pisać, jestem bardzo nudna i przewidywalna w tej kwestii, kwestii piosenki. Jest marzec, więc PPA. Mam szczęście mieszkając w mieście tego festiwalu. No i doszłam do wniosku, że piosenka to moja obsesja, hobby, jakby nie nazwać, to takie dobre uzależnienie 😉 Nie wkręcajmy się w takie wyroki, że jak się ma hobby, to jest to „obsesja” w złym znaczeniu, że przesada. To miła odskocznia, czasami ratunek przed codziennością, brutalnością, siermiężnością i niezrozumieniem.
Znów szpital, tym razem badania, nie moje Brzoskwini, diagnozowanie.
Mamy to oswojone, bo przecież w 2018 też miałyśmy tu wspólny długi pobyt, po którym Brzoskwinia chciała, by gotować taką zupę jak w szpitalu i to był krupnik. Teraz Brzoskwinia jest starsza i mało co w tym szpitalu je, chociaż zupę warzywną zjada i to poczytuję za mały sukces.
Dla mnie ten szpital to jakby taki azyl bezpieczeństwa trochę, bo wreszcie zrobią wszystkie badania, nie trzeba czekać, dzwonić, rejestrować na jakieś dalekie terminy, starać się wykombinować wizytę poza Wrocławiem, bo szybciej. Koszmar i cała strategia.
Dlatego szpital to jednak miejsce, gdzie opieka i pomoc, no ale dopiero co skojarzyło mi się ze szpitalem inne miejsce. Może zaskakująco ale jednak, lotnisko. I samolot. Tam czułam tak samo opiekę, trochę zamknięcie, trochę prześwietlanie człowieka. Na tych lotniskach i w samolotach spędziłam trochę czasu, a nawet nieproporcjonalnie dużo w ciągu ostatnich dwóch miesięcy w stosunku do całego mojego życia. No i tak, te miejsca mają dla mnie podobny vibe i to zarówno ten pozytywny, jak i negatywny momentami. Czy czujesz opiekę i uśmiech i pytają co chcesz, co potrzeba, czy każą otworzyć walizkę, przepakować bo za ciężko, powiedzą, że nie ma potrzeby badać tego, czy tamtego, albo chcą Cię wysłać do domu wcześniej, chociaż nie czujesz, że jest dobrze lub zrobili źle badanie, podadzą nie ten antybiotyk, albo podadzą niepotrzebnie, samolot się spóźni i nie zdążysz na następny, a oni unikają odpowiedzialności i nie dają Ci tego, co Ci się w związku z ich niedociągnięciami należy, chyba najbardziej wspólnym mianownikiem tych wszystkich zdarzeń i na lotnisku, i w szpitalu są uczucia jakie w nas te zdarzenia wywołują, czyli zdajemy się na opiekę, oddajemy tym instytucjom na jakiś czas, trochę z zaufaniem, ale z pewną dozą ryzyka jednocześnie, że jednak błąd może się zdarzyć i może dotknąć boleśnie właśnie nas.
Mówi się amerykański sen, a mi się śni właśnie ten australijski. Trochę tak jest, gdy się leci samolotem. Podróż tam trwa 18 godzin z dwoma przesiadkami albo i 20 kilka, gdy opóźnienia samolotów, ale właśnie zanika czasem różnica między snem, a jawą, tak jak między porami roku. Teraz, po powrocie, dosłownie śnią mi się różne sytuacje, jeszcze tam w pełni lata, z tamtejszą przyrodą, ale już przechodzące w realia polskie. Czasem się budzę i nie jestem pewna, gdzie, no i też budzę się o 3.00 w nocy, bo tam jest wtedy 12.30 w południe. To chyba najwyższy czas, by wstać. 😉 Przynajmniej tak myśli mój organizm. Miałam okazję być w Australii w dwóch stanach, czyli porównać dwa miejsca, dwa miasta. Adelajdę i Sydney. I, mimo że Sydney mnie zachwyciło i ma wiele plusów, to jednak bardziej odnajduję się w Adelajdzie. Jest może mniejszym, czy „bardziej prowincjonalnym” miastem, ale właśnie to mi się w niej podoba. Przestrzeń, spokój, rozmach, ale nie krzykliwy.
„przez czarną dziurę we własnych myślach alicja wykonała skok kangura i wylądowała na drugiej półkuli w tzw. water brain który ona uważa za thinking water przecież każdy skrawek jej ciała składa się w iluś procentach z wody za czasów wiktoriańskich a nawet postkolonialnych nie miałaby takiej możliwości mimo tych wszystkich buteleczek z płynami nadgryzionych ciastek i zamiłowania do wpadania w króliczą norę
Nasza wyprawa z Tess z Adelajdy do Sydney miała być pod znakiem poezji. I w ogóle literatury. Leciałyśmy spotkać się z poetkami, pisarkami, które, tak jak i ja, zamieściły swoje teksty w świeżo wydanej antologii Metafory Współczesności gościnnie redagowanej przez Teresę Podemską – Abt., czyli Tess. Antologia Jej pomysłu zebrała teksty dotyczące muzyki zapisanej literaturą, doświadczeniem jej przeżywania i wszelkich jej kontekstów. Bardzo ciekawa pozycja, jakiej dotąd nie było, zbierająca teksty autorów współczesnych. Książkę można zamówić poprzez maila: terapa@gmail.com lub w samej Redakcji alicja107@vp.pl
Już wiem że samoloty świetnie umieją się spóźniać. No i ten do Sydney miał już 10 minut. Ok. Leciało się całkiem dobrze. Znów trzeba bylo pół godziny dodać, bo różnica czasowa. No i już prawie lądujemy, już na pasie, a tu samolot wznosi się znów w górę. Nic nie mówią, nie wiadomo co, dlaczego, tylko okrążamy całe Sydney górą. Za drugim razem to samo. Tak 3 razy okrążylismy Sydney i w końcu udało się wylądować. Widoki owszem były piękne ale jednak trochę stres. Uff, cały samolot odetchnął z ulgą. Powiedzieli, że nie było warunków do lądowania, ale nam się wydaje, że prędzej spóźniony samolot nie miał miejsca i trzeba było czekać.Czyli w sumie 40 minut później byliśmy w Sydney.
Dzielnica Ashbury. Tu mieszkamy. Całkiem nie tak blisko centrum. Następnego dnia postanowiłam, tak jak w Adelajdzie, pojechać autobusem do centrum. Tu już inaczej z biletami niż tam, inny stan, nawet jeśli kupuje się kartę, to znów nie było gdzie. Wsiadam więc do autobusu i mówię kierowcy, że chcę kupić bilet, na co on każe mi siadać i się nie przejmować. No to się nie przejęłam.