Kiedyś, zanim urodziły się dzieci, jeździliśmy często w Tatry. Chodziło się na długie wycieczki i wyprawy. Wtedy jeszcze nie było to aż tak popularne i masowe.
Tam jest tyle szlaków do przejścia. Chodziło się na Giewont, Kasprowy oczywiście pieszo, Czerwone Wierchy, Kozi Wierch, Dolinę Pięciu Stawów… Lubię chodzić po górach, myślałam, że mogę tak wszędzie, że przecież czemu nie wejść na Rysy albo przejść w końcu Orlą Perć całą, przecież daję radę fizycznie.
No nie, szybko okazało się, że mój lęk wysokości niestety blokuje zbyt mocno, ambitnie więc wybrałam się na Rysy, ale już po drodze niestety czułam tę wysokość, po przekroczeniu Czarnego Stawu pod Rysami było coraz trudniej, psychicznie.
Tak doszłam najwyżej jak mogłam czyli pół godziny przed szczytem Rysów musiałam poczekać na tatę Kaja i Brzoskwini, który oczywiście bez problemu wszedł na górę.
Najgorzej się schodzi, gdy widać przepaść i tę wysokość. Widać jak bardzo daleko do bezpieczeństwa na dole i jak bardzo ruchoma i ryzykowna jest droga pod stopami, a jednocześnie jedyna.
Musiałam spokornieć, pogodzić się z tym, że nie dla mnie ta wysokość, nagie skały, tam, gdzie nic już nie ma prócz nich.
Wiem, że nie przejdę Orlej Perci, bo tam jest więcej tych szczytów powyżej 2000 i ryzykowne przejścia i przepaście, łańcuchy lub nawet nie, wiem, że nie wejdę na Kościelec, który jest ostrym szczytem i miejscami trzeba trzymać się skały rękami i nie ma nawet łańcuchów.
Myślę, że szczytem moich możliwości jest wejście na Kozi Wierch, na który weszłam nieświadoma jeszcze swojego lęku, a zwłaszcza tego, że, gdy będę schodzić, to wtedy dopiero mnie to przerośnie, bo będę widzieć jak wysoko weszłam i będzie paraliżował mnie strach przed tym, że spadnę. Miejscami musiałam schodzić w pozycji horyzontalnej. Ale cieszę się, że tam weszłam.
To i tak było lżejsze wejście w porównaniu do Rysów, Kościelca, czy Granatów.
Zdecydowanie wolę te bezpieczniejsze szczyty, przełęcze,
W Tatrach jest tak wiele szlaków, że można znaleźć wiele na swoje możliwości.