Wybrać się na majówkę gdzieś, gdzie nie ma tłumów jest, mam wrażenie, niezwykle trudno. Ale trzeba próbować, więc tym razem naszą stałą 7-osobową ekipą wybraliśmy się do miejscowości Stare Bogaczowice, by wejść na Tròjgarb.
Pogoda super, niby groźba deszczu, ale po drodze tylko kilka kropel. Na początku drogi prawie nie było ludzi, później też było ich nie tak wielu na trasie. Przed deszczem też chroniłyby drzewa, bo droga w dużym stopniu lasem.
Ta wyprawa zaczęła się od tego, że, chcąc zaoszczędzić czas, wzięłam do pracy termos i tam zaparzyłam herbatę. By wziąć już gotową i nie robić tego w domu. Chociaż tego, przed wyjazdem w Tatry, po 15.00. Tylko jak najszybciej wyjść i jechać. Ale zrobiona herbata została w pracy. A w domu nikt nie zrobił wcześniej kanapek na drogę i jeszcze dopiero się pakowali. Dzieci, pakując się, chociaż mają doświadczenie w wyjazdach, pozapominały np. skarpetek, peleryny przeciwdeszczowej, pozapominałyby więcej, gdybym nie kazała im wziąć kilku rzeczy.
Jestem na mecie. Wracam jak bumerang w miejsca, które mi służą i które kocham. Mieszkam w kilku równoległych domach. Tak się składa, że w życiu swoim od urodzenia nie mieszkałam w jednym domu, tylko zawsze czułam się Nomadką. Kimś kto się wiecznie pakuje i przemieszcza, na chwilę, za chwilę. I tak już zostało, to moja szkoła życia, więc nie usiedzę w jednym miejscu, gna mnie. Jakby dom był w drodze, po drodze…
Są miejsca, w których oddycham pełną piersią, gdzie mogłabym mieszkać, ale musi ich być więcej niż jedno, bym mogła wyjeżdżać i wracać, bo prawdopodobnie moim domem jest droga.
Gdy mieszkasz w pobliżu Wrocławia, to wycieczka na każdy moment. Jest kilka szlaków. Tym razem znów od Przełęczy Tąpadły poszliśmy ale nie prosto, a w bok, niebieskim szlakiem, trochę trudniejszy ale ciekawszy i mniej uczęszczany. Dla zmyłki zaczyna się łatwiej niż ten żółty, bo całkiem płasko, ale później są bardziej ostre podejścia i czasem nie od razu widać szlak.
…bo, to w dużej mierze od nas zależy czy „kręcimy” własnym życiem komedię, czy dramat. Dla niektórych wypad kobiety samej, z inną kobietą lub grupą, na kilka dni, to normalność, dla innych zaś kobieta naznaczona obrączką czy macierzyństwem, to postać w sztywnych ramach kultury, niesamodzielna i niewolna, postać, która nie może i nie powinna.
Nie pisałabym o tym gdybym znała tylko kobiety, które będąc matką i żoną, matką lub żoną, mają prawo do normalności, wolności, korzystania z życia tak, jakby tego chciały, które same dają sobie do tego prawo. Ale znam pełno kobiet, które rezygnują z siebie, z tego, czego pragną, dla świętego spokoju, konwenansów, ze strachu i jeszcze wielu innych przyczyn.
To się zwyczajnie nie opłaca, bo, prędzej czy później wybuchniecie i jeśli kogoś chronicie, bo Wam się wydaje, że chronicie, to ten ktoś w końcu oberwie i to ze zwielokrotnioną siłą, nie wytrzymacie tego lub zginiecie jak ryby, bez głosu.
Tak naprawdę, jeśli sobie pozwolicie na realizację siebie, co jest możliwe przy posiadaniu dzieci, co jest możliwe, jeśli nauczycie męża, że tak ma być, że to normalne, co jest możliwe, zarówno, gdy pracujecie zawodowo, jak i, gdy siedzicie w domu, zajmując się domem, wszyscy wokół będą żyć zdrowiej, bo to krok do normalności. Jeśli nie będziecie się oglądać na to, co ludzie powiedzą, to tak naprawdę wszyscy będą szczęśliwsi.
Wybrałyśmy się z koleżanką na wypad w góry, same, bez pretekstów, że to praca, konieczność, bez dzieci, po prostu, by odpocząć. Od razu przyszedł mi na myśl film z 1991 roku „Thelma i Louise”. Czemu? Po co? Może właśnie po to, by złamać stereotyp w swojej głowie i w głowach jeszcze kilku kobiet, żeby zaprzeczyć temu, co nawet wpaja nam zupełnie niechcąco kultura, dobre kino…
Tak, to moja bajka. Ale pojechałam tam pierwszy raz w życiu, na chwilę.
Zastanawia mnie jak jest, a jak powinno być. Kobieta, po tylu wiekach przemian, nadal balansuje między feminizmem, postemancypacją, patriarchatem i niewiarą w siebie.
Taka kobieca dwubiegunowość albo rozdwojenie jaźni.
Właściwie całe życie dążę do równowagi i jakiejś sprawiedliwości. Utopia?
Tak, dopóki sama będę sobie zakazywać niektórych rzeczy, Sama stawiać się w pozycji, że nie wypada, że trzeba się poświęcić i sobie zabronić, bo jest się matką i żoną. A te funkcje mają wbudowane, wczytane w siebie poświęcenie i rezygnację.
Kiedyś, zanim urodziły się dzieci, jeździliśmy często w Tatry. Chodziło się na długie wycieczki i wyprawy. Wtedy jeszcze nie było to aż tak popularne i masowe.
Tam jest tyle szlaków do przejścia. Chodziło się na Giewont, Kasprowy oczywiście pieszo, Czerwone Wierchy, Kozi Wierch, Dolinę Pięciu Stawów… Lubię chodzić po górach, myślałam, że mogę tak wszędzie, że przecież czemu nie wejść na Rysy albo przejść w końcu Orlą Perć całą, przecież daję radę fizycznie. No nie, szybko okazało się, że mój lęk wysokości niestety blokuje zbyt mocno, ambitnie więc wybrałam się na Rysy, ale już po drodze niestety czułam tę wysokość, po przekroczeniu Czarnego Stawu pod Rysami było coraz trudniej, psychicznie. Tak doszłam najwyżej jak mogłam czyli pół godziny przed szczytem Rysów musiałam poczekać na tatę Kaja i Brzoskwini, który oczywiście bez problemu wszedł na górę. Najgorzej się schodzi, gdy widać przepaść i tę wysokość. Widać jak bardzo daleko do bezpieczeństwa na dole i jak bardzo ruchoma i ryzykowna jest droga pod stopami, a jednocześnie jedyna. Musiałam spokornieć, pogodzić się z tym, że nie dla mnie ta wysokość, nagie skały, tam, gdzie nic już nie ma prócz nich.
Wiem, że nie przejdę Orlej Perci, bo tam jest więcej tych szczytów powyżej 2000 i ryzykowne przejścia i przepaście, łańcuchy lub nawet nie, wiem, że nie wejdę na Kościelec, który jest ostrym szczytem i miejscami trzeba trzymać się skały rękami i nie ma nawet łańcuchów.
Myślę, że szczytem moich możliwości jest wejście na Kozi Wierch, na który weszłam nieświadoma jeszcze swojego lęku, a zwłaszcza tego, że, gdy będę schodzić, to wtedy dopiero mnie to przerośnie, bo będę widzieć jak wysoko weszłam i będzie paraliżował mnie strach przed tym, że spadnę. Miejscami musiałam schodzić w pozycji horyzontalnej. Ale cieszę się, że tam weszłam. To i tak było lżejsze wejście w porównaniu do Rysów, Kościelca, czy Granatów. Zdecydowanie wolę te bezpieczniejsze szczyty, przełęcze, W Tatrach jest tak wiele szlaków, że można znaleźć wiele na swoje możliwości.
Niedziela po feriach. Nie mam sił na spędzanie jej w domu. Pełne ręce roboty. Bo taki czas, że trzeba pomóc dzieciom w lekcjach. Jakoś dużo i trudniej. Trzeba zorganizować w klasie Kaja Dzień Kobiet. No i trzeba finalizowac Złoty Karton – ogólnopolski konkurs poetycki dla młodzieży. Ale mimo to, a może właśnie dlatego, trzeba wyjechać, choćby na chwilę.
Jestem. Na rozdrożu, bo nie wiem, czy bardziej potrzebuję zimy, czy już wiosny. Za czym gonię, na co czekam…
Jedziemy. Czasami cieszy już sama droga. I jest ważna. Mo, na zostawić za sobą bałagan. Ale… To nie ja służę przedmiotom a one mnie, wie niema co się przejmować.
Pada śnieg, właściwie krąży i wiruje, jeszcze pora czarnych drzew ale po to właśnie potrzeba bieli, by dopełnić krajobraz.