W zasadzie niedawno odkryłam, że wszystkie moje aktywności ratują mnie w skrajnych momentach. Dlaczego obecnie nie chodzę na terapię, żadną? Bo nie daje dobrych rezultatów, bo wcale nie ma wielu dobrych terapeutów, a nawet jeśli są ok, to nie mówią mi zbyt wielu rzeczy nowych dla mnie.
Natomiast to, co robię, czym się ratuję daje dobre efekty.
Na czym to polega? Na tym, że z każdej czynności i aktywności wyciągam „minerały i witaminy” tzn. to, co daje mi swego rodzaju dobrostan, dobrze na mnie działa, daje satysfakcję.
Nie naginam tego na siłę, to działa naturalnie jak syndrom przetrwania, taki syndrom dobra, by je brać i dawać.
Weźmy pierwszy z brzegu przykład: męczę się w domu siedząc, gdy jest pełno rzeczy do zrobienia, ale na tę chwilę przerastają mnie na tyle, że nie mam wystarczająco dużo czasu, by zacząć którąś z nich, nie chcę też rozpraszać domowników większą robotą, wymyślam więc wyjście z domu. Gdy akurat żadne dziecko nie ma ochoty na wyjście, organizuję sobie pretekst do wyjścia. Jasne, może to być zwykły spacer, ale ja ten spacer łączę z czymś większym, z nagraniem w plenerze czytania wiersza lub kawałka prozy. Wiem wtedy, że muszę, bo chcę, znaleźć ładne miejsce na to czytanie i już mam cel, samo czytanie jest satysfakcją i poczuciem spełnienia, potem wrzucanie tego na you tube też daje radość, kontakt z pisarzem, któremu wysyłam fragment czytany przeze mnie.
Jak widać, to nie tylko radość i satysfakcja dla mnie ale najczęściej także dla autorki czy autora czytanej przeze mnie książki. A to, że robię coś nie tylko dla siebie, ale także dla innych, daje dodatkową radość i satysfakcję.
To się bardzo przydaje, gdy w domu ciężko, gdy kłótnie nas przytłaczają albo, gdy ciężko zaakceptować niezadowolenie, bierność, niechęć, bunt moich nastolatków. Gdy mam wszystkiego dość wychodzę na spacer także po to, by zatańczyć w plenerze. Lubię tańczyć i chodzę raz w tygodniu na taniec intuicyjny.
I to nie jest tak, że ja się po prostu zapisałam na ten taniec, ja po latach zakazania samej sobie, w imię jakiegoś poświęcenia, tego tańca właśnie, wywalczyłam sobie to, że zaczęłam chodzić na zajęcia ale też łapię każdą okazję do tego, jak na przykład potańcówki na pl. Wolności. A taki jeden taniec w plenerze, to już coś, co pozwala odreagować każdy dół. Taniec to życie.
No, a jeśli któreś dziecko ma chęć i czas wyjść, to namawiam na grę w badmintona i nawet jeśli ono średnio to docenia i idzie tak trochę na siłę, to wiem, że ruch mu da trochę dobrego. Staram się namówić sprytnie, bo czasem ciężko wyciągnąć dziecko z domu, ulegam więc też chęciom dziecka: kawiarnia, galeria, sklep, bo możemy to razem.
Na szczęście dzieci już teraz mają swoich kolegów i koleżanki, i chętnie sami się z nimi umawiają. To cieszy, bo nie jest wcale oczywiste, że dziecko nasze będzie miało kolegów.
Do moich aktywności, które zaczynałam razem z moimi małymi dzieciakami tak naprawdę należą łyżwy i basen. Pamiętam jeszcze chwile, gdy dzieci umiejąc pływać nie miały problemu z odwagą wchodzenia do wody na basenie, ze skokami, zjeżdżaniem na zjeżdżalniach. A ja, dorosła matka niczego z tych rzeczy nie umiałam i wszystkiego się bałam, łącznie z tym, że bałam się zanurzyć głowę pod wodą. To dzięki mojej „terapii” i temu, że uparłam się robić te wszystkie wspaniałe rzeczy, które sprawiają tyle radości, tyle się nauczyłam, będąc dorosłą. Bo żeby nie myśleć, nie dołować się, wolałam się uczyć i pokonywać własne blokady i trudności, ryzykować. Zupełnie nie standardowo przecież nauczyłam się pływać.
To samo z rowerem, ledwo umiejąc jeździć, od razu ruszałam z dziećmi w trasy, z duszą na ramieniu mijając inny rower na moście, czasem musiałam zejść i przejść kawałek, by nie spanikować i jechać bezpiecznie. Uważam, że najlepiej uczyć się w drodze i trasie, od razu.
Cdn…