Jeśli coś mi się nie podoba, nie przekonuje mnie, to długo się zastanawiam czy w ogóle zabierać głos.
Ale z drugiej strony na to jaka jestem składa się to, co mi się podoba i to, co mi się nie podoba.
Dlatego dziś o tym drugim
Czegoś innego oczekuję od powieści historycznej.
Czytając „Niechciane dziedzictwo” Marii Paszyńskiej przez cały czas czuję dziwny dysonans, ta książka mnie nie niesie, a niestety jakby hamuje. Sięgnęłam po nią, by zobaczyć jak może wyglądać opisywanie tych samych zdarzeń, osób, czasów, przez dwie różne autorki. Losy Rakuszanki, postaci Jagiełły, Królowej Sonki, królewiczów: Władysława i Kazimierza mam mocno w pamięci z książek Doroty Pająk-Pudy, dlatego tak zainteresowało mnie, co może nowego odkryć, rozwinąć, pokazać inna autorka.
Dość ciekawa i wiele zapowiadająca narracja pierwszoosobowa kogoś z boku, bo przyjaciela, towarzysza z dzieciństwa synów Jagiełły, szybko stała się dla mnie niestety mało wiarygodna, miejscami przesadzona, czasem zbyt encyklopedyczna.
Ta wiedza encyklopedyczna jest jak przyklejona do scen uczuciowych, dialogów i opisów.
Brakuje spójności w tkaninie tej książki, jest jak patchwork pozszywany zbyt cienkimi nitkami, które od czytania niestety puszczają.
Bywa, że nudziłam się czytając niektóre ze scen, bo czytałam je wcześniej u innej autorki i brzmiały tam ciekawiej. Kolejna wersja tych samych wydarzeń nie odkryła nic nowego i nie zapadła we mnie.
To, co zapamiętuję z tej książki, to właśnie pęknięcia materiału:
Przyjaciel królewiczów wspomina i opisuje ich wspólną piastunkę, pisze z czułością ale razi to, że ta piastunka nie ma imienia. Jeśli ktoś się kimś opiekuje, zajmuje, jest blisko, to raczej imię tego kogoś jest istotne, a zwłaszcza dzieci zapamiętują takie szczegóły, a nawet jeśli dobrze nie umieją mówić, to zapamiętują swoją dziecięcą wersję tego imienia. Tu jest tylko suchy, choć udający czuły, opis postaci piastunki, dla mnie przez to niewiarygodny. Jakby znał tę piastunkę z opisu kogoś innego, albo o niej czytał, a nie z osobistych relacji.
Narrator pisze, że opowieść traktuje o uczuciach, chociaż miała być o Jagiellonach, kryguje się pisząc w ten sposób. Bo to jest zarówno o uczuciach, jak i o Jagiellonach, tylko jedno i drugie w takiej samej dla mnie mocno rozwodnionej dawce.
Szczerze mówiąc, kilka razy, w trakcie czytania książki Marii Paszyńskiej prawie zostałam zwiedziona ładnymi, zgrabnymi opisami, pomimo tego, że współczesny język wdziera się tam i przez to czasem wybija z klimatu czasów Jagiellonów. Zwykle piszę recenzje książek autorów, którym uwierzyłam, którzy mnie zachwycili i porwali.
A jeśli coś mnie nie przekonuje, odkładam i już o tym nie piszę.
Tym razem jednak postanowiłam napisać kilka zdań, mimo że niekoniecznie mi się książka podobała. Głównie dlatego, że to nowe dla mnie uczucie, nie odrzucić książki całkowicie, bo wydała mi się banalna, mało ciekawa lub nieumiejętnie napisana, ale po przeczytaniu jej czuć pewien dysonans, między ładnie, sprawnie napisanymi zdaniami i opisami, a ich celem, czy powodem.
Wygląda to trochę tak jakby autorka miała świadomość, że to, co potrafi może osadzić w każdych czasach, napisać o każdej postaci, ale akurat tym razem przymierzyła do Jagiellonów i skoro trochę to ubranko opisowo-emocjonalne na nich pasuje, to czemu nie, wystarczy dodać dużo opisu, w miarę uniwersalnej waty słownej i oczywiście faktów, o których pisali już inni, by uwiarygodnić tę przymiarkę.
To, co niby wszyscy chwalą jako przystępny język, to trochę pójście na łatwiznę autorki. Dziwne dla mnie jest wrzucanie w treść definicji, które mają wypływać z ust, a raczej spod pióra przyjaciela Kazimierza i Władysława Jagiellończyków. Wyjaśnia on na przykład we własnych wspomnieniach starca czym jest cena i prandium. Naprawdę? Czy ktoś, kto dziś pisałby wspomnienia, nawet z perspektywy całego życia jako starzec, nawet dla potomnych, pisałby w stylu: spożywaliśmy obiad czyli ciepły posiłek w środku dnia, lub śniadanie czyli pierwszy posiłek po przebudzeniu rano. Przecież nikt, pisząc wspomnienia, nie będzie nawet zakładał, że teraz trzeba codzienne zwykłe rzeczy tłumaczyć komuś, kto być może przeczyta je za setki lat, jakby się je tłumaczyło kosmitom i jeszcze przewidzieć to, co potencjalnie zmieni kiedyś nazwę.
Zdecydowanie więc wolę nienarzucające się przypisy, do których mogę sięgnąć, kiedy chcę, jeśli potrzebuję, a nie, dowiadywać się o przedmiotach, czy nazwach czynności ze sztucznych opisów narratora, które sztucznie mi wydłużają powieść, napompowując ją czymś mało-wiarygodnym.
Dziwi też jak wiele wiedział ten chłopiec o każdym z bohaterów, wydaje się, że dużo więcej niż oni sami o sobie. Temu też nie jestem w stanie uwierzyć, że jak przyzwoitka był przy każdej scenie dialogu dwóch osób, z każdym był na tyle blisko, by dowiedzieć się najintymniejszych rzeczy.
Dlatego, mam wrażenie, że narrator jest sztucznie stworzony i trochę niedopracowany.
Nie jestem też w stanie uwierzyć niektórym tutaj wyobrażonym sytuacjom, czy uczuciom, owszem one mogły mieć miejsce ale zostały tak opisane, że mnie kompletnie nie przekonują, jak niespełniona miłość narratora do królowej Elżbiety, czy relacje i dialogi Elżbiety z dwórką Dorotą. Nie brzmi ani jedno ani drugie jak olśniewające wiarygodne przypuszczenie, tylko jak współczesna plotka bez pokrycia, co trywializuje powieść.
Szkoda potencjału pisarki na takie zabiegi, jakby książka była pisana tak przy okazji, z boku, w pośpiechu i bez przekonania. A mogłaby być naprawdę głębszą. Podczas, gdy jestem przyzwyczajona, że do dobrej powieści historycznej wchodzę jak do komnat na Wawelu i cofam się w czasie, zapadając w piękny sen, bo na jawie tego się nie da doświadczyć, tak wchodząc w „Niechciane dziedzictwo” nie jestem pewna gdzie jestem, czy na Wawelu w czasach komuny, czy we współczesnych czasach opowiadanych mi przez przewodnika, gdy ze wszystkich stron wdziera się teraźniejszość, przeszkadza i zakłóca tak bardzo na jawie, że za chwilę zapominam co zwiedziłam i dlaczego.