W kalendarzu adwentowym są tylko 24 okienka i dążą do narodzenia, do święta, do podsumowania. Koniec roku to podsumowania, a potem postanowienia, a w każdym razie wszystkie te etapy noszą znamiona posegregowania, ułożenia, dążenia do porządku.
A u mnie przed końcem roku nie ma podsumowań, nie ma postanowień, porządku nie ma zdecydowanie, ale jest mnóstwo chaotycznych planów i pomysłów, niektóre się nakładają, inne pozornie wykluczają, jak otworzenie naraz miliona małych okienek. W takim systemie czuję się pewniej niż w jakimkolwiek porządku, bo jak któreś okienko zabiją mi dechami, a w innym wybiją okna, to mam jeszcze wiele innych, przez które widać wschód słońca za którymi zieleni się skrawek nadziei, a nawet ktoś podaje rękę z drugiej strony, bym mogła uwierzyć, że da się przez to okno wyjść lub wejść i że jest to parter, a nie ósme piętro.
I choćby najmniejsze z tych okienek jest mi potrzebne do całości mojego życia, muszę każde otworzyć lub choćby spróbować.
Niektóre z okienek istnieją tylko w mojej głowie ale od czego pamięć, są rzeczy, które „zapisuję” w pamięci jak w notesie podręcznym i wtedy wiem, że muszę je pamiętać, bo nie ma ich gdzieś indziej.
Właśnie dlatego gna mnie do lasu w pierwszy dzień świąt, zabieram tam rodzinę, bo chociaż może nie chcą, to czeka tam na nas rozpalone ognisko, a raczej tlące się jeszcze i możemy się ogrzać w mrozie, dzięki czemu dzieci chcą znów tam pojechać zamiast grać na komórce, konsoli, siedzieć przed telewizorem. Przebiega przed nami sarna, którą widać długo, bo las zimowy jest przejrzysty nagimi gałęziami, bo śnieg, bo cisza.
Uwierzcie, że ten krajobraz i to doświadczenie trzyma przy życiu, daje radość i siłę na następne dni, że ten ogień żyje w sercu i pamięci i rozgrzewa smutek.