Ten dzisiejszy Światowy Dzień Poezji miał się aż kłębić od wydarzeń, inspiracji literackich, ale jest jak jest, więc zamiast finału mojego, bo przeze mnie wymyślonego i organizowanego Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O Złoty Karton III LO”, który miał sie odbyć 19 marca, zamiast Przeglądu Piosenki Aktorskiej, który miał się zacząć wczoraj i, o którym pisałam rok temu tutaj. Na ten festiwal czekam cały rok.
Zamiast tego wszystkiego siedzimy w domach i kontaktujemy się przez małe i większe okienka. Ale tak też można świętować poezję, a nawet bardziej, bo w zamyśleniu i zaciszu, a nawet z nosem w książkach.
U mnie trochę jest tak, że czytam wiersze bardzo różnych poetów w różnych chwilach życia, mam ulubionych, o których już kiedyś pisałam, takie dwie ogromne rzeki poezji: jedną jest Tymoteusz Karpowicz, drugą Agnieszka Osiecka.
Ale dzisiaj nie będzie wiersza żadnego z tych autorów. Będzie natomiast wiersz poety, do którego lubię co jakiś czas wracać, czy to za sprawą piosenek, bo dużo jego wierszy zostało już wyśpiewanych, czy za sprawą wierszy. Dlatego dziś, na ten nasz czas, inny niż wszystkie inne czasy, Josif Brodski
***
Zawsze twierdziłem, że los to zły kawał,
że po co ryba, jeżeli jest kawior,
że z wszystkich stylów ostanie się gotyk,
bo stercząc nie naraża na kłujący dotyk.
Siedzę przy oknie, klony za nim mokną…
Kochałem ludzi niewielu – lecz mocno.
Sądziłem, że od lasu większa jest polana,
że po co całe dziewczę, jeśli jest kolano,
że – zaprószone pyłem spod kopyt historii –
oko Rosji odpocznie na cyplach Estonii.
Siedzę przy oknie, umyłem naczynia…
Szczęście już się skończyło – nic się nie zaczyna.
Sądziłem, że w żarówce widać męki płciowe,
że akt miłosny winien stworzyć własną mowę,
że – wbrew Euklidesowi – gdy coś zwężę w stożek
nie tyle z tego zero, ile chronos stworzę.
Siedzę przy oknie, wspominam dni młode,
to się uśmiechnę – to znów splunę na podłogę.
Pisałem, że liść każdy to pączka zniszczenie,
że, w niewłaściwą glebę upadłszy, nasienie
nie puszcza pędu, toteż łąka czy polana
świadczy, że się przyrodzie zdarzył grzech Onana.
Siedzę przy oknie zaciskając wargi,
cień – mój towarzysz – na ścianie się garbi.
Pieśni mojej motywu brakowało, ale
nie na chór jest pisana – nie dziwię się wcale,
że mi w nagrodę za takie podarki
nikt swoich nóżek nie kładzie na barki.
Siedzę przy oknie, morze – stary raptus
grzmi za storami i za świstem wiatru.
Znając nasze dość niskogatunkowe czasy
przybijam dumny stempel: TOWAR DRUGIEJ KLASY
na swe najlepsze myśli – i niech jutro młode
przyjmie te doświadczenia z walk o każdy oddech.
Siedzę w ciemności i nie gorsza pewno
ciemność w pokoju niż ciemność na zewnątrz.