Blog

Miało być zupełnie inaczej

Ten dzisiejszy Światowy Dzień Poezji miał się aż kłębić od wydarzeń, inspiracji literackich, ale jest jak jest, więc zamiast finału mojego, bo przeze mnie wymyślonego i organizowanego Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego „O Złoty Karton III LO”, który miał sie odbyć 19 marca, zamiast Przeglądu Piosenki Aktorskiej, który miał się zacząć wczoraj i, o którym pisałam rok temu tutaj. Na ten festiwal czekam cały rok.
Zamiast tego wszystkiego siedzimy w domach i kontaktujemy się przez małe i większe okienka. Ale tak też można świętować poezję, a nawet bardziej, bo w zamyśleniu i zaciszu, a nawet z nosem w książkach.
U mnie trochę jest tak, że czytam wiersze bardzo różnych poetów w różnych chwilach życia, mam ulubionych, o których już kiedyś pisałam, takie dwie ogromne rzeki poezji: jedną jest Tymoteusz Karpowicz, drugą Agnieszka Osiecka.

20200321_210800[1]

Ale dzisiaj nie będzie wiersza żadnego z tych autorów. Będzie natomiast wiersz poety, do którego lubię co jakiś czas wracać, czy to za sprawą piosenek, bo dużo jego wierszy zostało już wyśpiewanych, czy za sprawą wierszy. Dlatego dziś, na ten nasz czas, inny niż wszystkie inne czasy, Josif Brodski

***

Za­wsze twier­dzi­łem, że los to zły ka­wał,
że po co ryba, je­że­li jest ka­wior,
że z wszyst­kich sty­lów osta­nie się go­tyk,
bo ster­cząc nie na­ra­ża na kłu­ją­cy do­tyk.
Sie­dzę przy oknie, klo­ny za nim mok­ną…
Ko­cha­łem lu­dzi nie­wie­lu – lecz moc­no.
Są­dzi­łem, że od lasu więk­sza jest po­la­na,
że po co całe dziew­czę, je­śli jest ko­la­no,
że – za­pró­szo­ne py­łem spod ko­pyt hi­sto­rii –
oko Ro­sji od­pocz­nie na cy­plach Es­to­nii.
Sie­dzę przy oknie, umy­łem na­czy­nia…
Szczę­ście już się skoń­czy­ło – nic się nie za­czy­na.

Są­dzi­łem, że w ża­rów­ce wi­dać męki płcio­we,
że akt mi­ło­sny wi­nien stwo­rzyć wła­sną mowę,
że – wbrew Eu­kli­de­so­wi – gdy coś zwę­żę w sto­żek
nie tyle z tego zero, ile chro­nos stwo­rzę.
Sie­dzę przy oknie, wspo­mi­nam dni mło­de,
to się uśmiech­nę – to znów splu­nę na pod­ło­gę.

Pi­sa­łem, że liść każ­dy to pącz­ka znisz­cze­nie,
że, w nie­wła­ści­wą gle­bę upadł­szy, na­sie­nie
nie pusz­cza pędu, to­też łąka czy po­la­na
świad­czy, że się przy­ro­dzie zda­rzył grzech Ona­na.
Sie­dzę przy oknie za­ci­ska­jąc war­gi,
cień – mój to­wa­rzysz – na ścia­nie się gar­bi.

Pie­śni mo­jej mo­ty­wu bra­ko­wa­ło, ale
nie na chór jest pi­sa­na – nie dzi­wię się wca­le,
że mi w na­gro­dę za ta­kie po­dar­ki
nikt swo­ich nó­żek nie kła­dzie na bar­ki.
Sie­dzę przy oknie, mo­rze – sta­ry rap­tus
grzmi za sto­ra­mi i za świ­stem wia­tru.

Zna­jąc na­sze dość ni­sko­ga­tun­ko­we cza­sy
przy­bi­jam dum­ny stem­pel: TO­WAR DRU­GIEJ KLA­SY
na swe naj­lep­sze my­śli – i niech ju­tro mło­de
przyj­mie te do­świad­cze­nia z walk o każ­dy od­dech.
Sie­dzę w ciem­no­ści i nie gor­sza pew­no
ciem­ność w po­ko­ju niż ciem­ność na ze­wnątrz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *