Rok temu pisałam o Toruniu w kontekście bardzo dobrych zapiekanek. Wiedziałam, że wrócę do tematu i oczywiście do Torunia. Tak się składa, że zawijamy tu raz w roku z dzieciakami, tak trochę przejazdem, ale czasem tak półtora dnia uda się tu spędzić.
Nigdy się nie spinam ze zwiedzaniem, z zobaczeniem wszystkiego naraz, bo wiem, że znów tam będziemy i na wszystko przyjdzie czas, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Czasem przejście się po Starówce, posiedzenie nad Wisłą, rozmowy z Darią, Anią, Tomkiem, którzy mieszkają w tych stronach, zupełnie wystarczą.
Ale czasem ma się ochotę zwiedzić konkretne miejsca.
W tym roku zaczęliśmy oczywiście od zapiekanek. Długa buła nie zepsuła się od zeszłego roku i nadal serwuje przepyszne zapiekanki. Można najeść się spokojnie tą mniejszą. Tym razem próbowaliśmy takiej z podsmażanymi kurkami i dużą ilością serów.
Ponieważ na tej samej ulicy, Strumykowej, mieści się Żywe Muzeum Piernika, dzieciaki od razu je zauważyły. Już było wiadomo, że go nie ominiemy. Tak się jednak złożyło, że nie wszyscy chcieli robić ten piernik własnoręcznie. Skoro mąż i Kaj woleli kosmos, poszli na wystawę do Planetarium, a konkretnie wybrali się na Marsa.
Jeśli wybierze się zwiedzanie Muzeum Piernika połączone z własnoręcznym jego zrobieniem, to w pakiecie mamy już zwiedzanie z przewodnikiem. Trwa godzinę.
Zaczyna się od robienia piernika, robią dorośli i dzieci. Od razu pani uprzedza, że te pierniki, które zrobimy i w czasie zwiedzania się upieką, to będą pierniki ozdobne – pamiątkowe. Nie da się ich zjeść. Nam to nie przeszkadzało, a ładna pamiątka została.
Bilet normalny kosztował 16 zł, ulgowy 11 zł
Wyrabianie piernika odbywa się w bardzo ładnej, przestronnej sali.
Po wykonaniu go pani poprowadziła nas schodami po muzeum, gdzie usłyszeliśmy legendy, historię powstania pierników, jak się zmieniał ich skład, kształty
i przeznaczenie. Można było zobaczyć stare piece, nowe maszyny, kulturę sprzedaży pierników przed wojną i w PRLu. Można się też było pierniczkami poczęstować. Na końcu pani rozdała nam jeszcze ciepłe pierniki, które robiliśmy, a jeśli ktoś chciał, można było zostać dłużej w muzeum lub na dziedzińcu, gdzie stylowy plac zabaw w kształcie domku z piernika.
To był bardzo fajnie i relaksująco spędzony czas, a w sklepiku z pamiątkami kupiliśmy książkę z przepisami, które na pewno wypróbujemy.
Męska część naszej wyprawy też wróciła w miarę zadowolona z Marsa, gdzie mogli się przejechać łazikiem, wykonać jakąś misję, sterować pojazdem. Niestety pewnym problemem może być, że niektóre misje są oblegane przez jednych zwiedzających i zanim uda się zorientować, jest już za późno je zaczynać, bo minęło 40 minut przeznaczone na zwiedzanie. Nikt nie koordynuje tego ile jedna osoba, czy rodzina może spędzić na jednej misji. Można być rozczarowanym, że się nie udało dopchać, więc jeśli jest możliwość pójścia kiedyś jeszcze raz na wystawę, to już będzie wiadomo gdzie pójść najpierw 😉
Wystawa Baza Mars kosztowała 12 zł – bilet normalny, 10 zł – ulgowy
Po piernikowo-marsjańskich wrażeniach postanowiliśmy jeszcze pójść tego dnia na Zamek Krzyżacki, a właściwie jego ruiny. Po drodze na Przedzamczu minęliśmy smoka toruńskiego, który jest trochę mniejszy od wawelskiego, ale bardzo sympatyczny 🙂
Stamtąd do ruin blisko, za wstęp tym razem zapłaciliśmy 22 zł za bilet rodzinny – 4 osoby to nie jest duży koszt.
Oprócz starych murów, można zobaczyć tam machiny miotające i oblężnicze i trochę o nich poczytać, na przykład taka pluteja, czy perriere – dość egzotyczne nazwy, wiecie do czego służyły? Ja nie wiedziałam. Można też obejrzeć narzędzia tortur w sali tortur – tu z dziećmi trzeba uważać, wszystko zależy od tego, co chcemy im uświadamiać, a co jeszcze niekoniecznie. Można jednak stamtąd po prostu szybciej wyjść.
Warto zejść do lochów, tam z kolei duchy, szkielety, półmrok i bardzo ciekawe odgłosy. Robiło wrażenie.
Tym razem więc udało nam się całkiem sporo w Toruniu zobaczyć, ale spacer po samej Starówce tego pięknego miasta już daje dużo radości.
Fajnie mieć takie miasto na ziemi, do którego wciąż się wraca. Czytając Twój tekst uświadomiłam sobie, że dla mnie w Irlandii chyba takie staje się Athlone (miasteczko oddalone godzinę jazdy pociągiem od Galway). Toruń też bardzo lubię, jest bardzo relaksujący, no i rzut beretem do Aleksandrowa! Pozdrowienia zza morza.