Czy do szpitala można się przyzwyczaić? Nie. Ale można go przeżyć, przetrwać, oswoić. Szpital z dzieckiem ma w sobie nawet coś z kolonii. Gdyby tylko nie te wenflony, gorączki, kroplówki, kłucia i inne niekoniecznie miłe doświadczenia.
No ale skoro już tu jesteśmy z dzieckiem, jakoś trzeba to przetrwać, czyli sobie ten pobyt urozmaicać jak się da.
Mnie jak zwykle kusi, by we wszystkim znajdować dobre strony i niecodzienne historie. Wysoka gorączka, co prawda: to rośnie, to spada. Trzeba leżeć. Dziecko smutne, chore. Ale przecież coś poza tym stanardowym martwieniem się przy jego łóżku robić trzeba. Zabierając dziecko do szpitala, chwyciłam kilka książek, bo wiem, że o spokój psychiczny też trzeba dbać. Przydały się od razu. Brzoskwinia, jak tylko dostała łóżko w sali i kroplówkę, cały czas prosiła, by czytać. No to czytałam i to nas mocno trzymało w gorączce, która jak fale przypływu i odpływu. Traf chciał, że na początek miałyśmy opowiadania Osieckiej dla dzieci, bo nieskończona w domu opowieść o glinianym ptaku Eugeniuszu musiała być zabrana. Skończyłyśmy ją i następne: o czerwonym samochodziku “Dixie” – czasy PRL, albo “Wzór na diabelski ogon”, gdzie pełno fizyki podanej w sposób idealny dla dzieciaków. No ale traf chciał, zauważyłam i mówię do Brzoskwini:
– Patrz, ty masz normalnie pościel w Eugeniusze! – No i ona to podchwyciła.
– Ale super!
To miłe, swoją drogą, że taka pościel się w szpitalach zdarza.
Za oknem z kolei widok, który sam w sobie jest atrakcją. Lądowisko dla helikopterów. Wystarczy tylko nie przegapić nadlatującego helikoptera.
W szpitalu też ważna jest zmienność, wbrew monotonii. Dlatego koniecznie gry. Razem z książkami chwyciłam Dobble, co na początek było bardzo dobre. Oczywiście różne warianty tej gry.
Natomiast później, skoro jesteśmy tu dłużej, można było nam dowieźć uno. Mamy etap gier karcianych, żeby zaś było trochę radośniej, słowo “uno” zastępowałyśmy innymi, na poczekaniu wymyślonymi, np.:” krowie placki” albo “misie pysie’. W ten sposób gra zyskała nową intrygującą nazwę “krowie placki”, co się nam czasem myli z “kozie bobki”. Ale tak naprawdę ta gra okazała się zbawienna w momencie przechodzenia z kroplówki na elektrolity. Brzoskwinia za nic nie chciała pić elektrolitów, żadnych. A jeszcze trzy razy dziennie? Zapomnij. Ale od czego pomysł – znany ojciec wynalazków. Weszła więc nowa zasada do gry, co zresztą uwielbiamy (wprowadzanie nowych zasad). Ilekroć któraś z nas położy kartę, dzięki której druga musi wziąć dodatkowe karty: zmienić kolor, czekać itp. to musi wypić 3 łyki (Brzoskwinia elektrolitów, ja wody lub soku pomidorowego). Tak jak nie mogła wypić tego normalnie, tak w grze robi to bez zmrużenia oka i jeszcze zadziwiająco szybko. Drugą dodatkową zasadą jest to, że gdy się w grze takich kart położy magiczną liczbę 16, trzeba wykonać pięciosiad czyli przysiad 5 razy. To wymyśliła sama Brzoskwinia i zapisywała punkty.
Jak widać nuda nam jakoś nie grozi, choć tkwimy wciąż w tym samym pokoju.
Jak to w szpitalu trafił nam się też robak, co w sumie o niczym nie świadczy, bo po pierwsze był tylko jeden, po drugie był kolejną rzeczą odciągającą od myślenia o chorobie i przysparzającą nam rozrywki. Chodził sobie od światła do światła, a skoro nastawiałyśmy na niego specjalnie lampki-reflektory, robak mógł pomyśleć, że jest na scenie i zacząć tańczyć. Jesteśmy przekonane, że tak właśnie było. Była też jednak groźba, że Brzoskwinia nie zaśnie i będzie całą noc śledzić jego poczynania, doprowadziłyśmy go więc do środkowego światła i wtedy spadł na podłogę, co pomogło nam go unicestwić. A potem zasnąć w spokoju. Samo życie. Chociaż jeden problem z głowy.
Na koniec tej niecodziennej relacji napiszę, że korzystanie przez dziecko, a przynajmniej dziecko-Brzoskwinię z tabletu, czy telefonu nie było tak bardzo konieczne, jak słuchanie czytania. Dlatego nie obyło się bez dowożenia nam książek, a udało się przeczytać całkiem sporo, być może niektóre z nich jeszcze opiszę, niektóre zaś były czytane nie pierwszy raz już, bo należą do ulubionych.
Myśmy tak grali właśnie w Dobble! Zamiast “słońce” mówiliśmy “słońce ty moje”, zamiast “serce” – “kocham cię”, i dalej: “całuj mnie”, “ty kocie”, “ty psie”, “ty mokra plamo”… No i niestety były też “zamknij się” i to zarówno do klucza jak i kłódki.
Ostatnio się zastanawiałam czy da się jeszcze w tych czasach uniknąć tableta czy komórki jako wypełniacza nudy. Twój wpis przywrócił mi wiarę w ludzkość!
Dziękuję. Tyle, że to wymaga zaangażowania rodziców na samym początku. Taką mam teorię, że jeśli od pierwszych miesięcy, lat przyzwyczaja się dziecko do czegoś, to jest szansa, że to mu wejdzie w krew. Moje dzieciaki w ten sposób polubiły jogurt naturalny, wodę, czy nie przywykły do wgapiania się w telefon w autobusie albo samochodzie przy dłuższej podróży. Po prostu zajmują się w tym czasie czymś innym 😉 Później już nie trzeba aż tak im tłumaczyć, wykorzeniać, bo nie jest to w nich zakorzenione. No i nie znaczy też, że nie używają tego tabletu, używają, ale nie tak dużo i w innych momentach, to nie wypełniacz nudy. Przynajmniej na razie tak jest