Gdy idzie się pierwszy raz w życiu do szpitala na operację, nawet jeśli to nie jest bardzo poważny zabieg, to i tak człowiek się boi i ma rozmaite myśli. Łącznie z takimi, czy na pewno wróci. I jest wtedy taki syndrom, że chciałoby się, przed pójściem tam, zrobić najważniejsze w obecnej chwili rzeczy. To, co się uda i zmieści w czasie. Rzeczy ostatnie.
Piszę o tym dlatego, że nie tylko ja tak miałam, sąsiadka z sali w szpitalu miała dokładnie to samo.
Dlatego pójście do kina, wycieczka z dziećmi: ona na grzyby, ja w góry. U mnie był jeszcze intensywny dzień pracy i spotkanie Hurtowni. Nie siedzieć i czekać, nie przygotowywać się jakoś wewnętrznie, tylko działać do ostatniej chwili.
W weekend przed terminem szpitala akurat zaczął się festiwal Kino Dzieci. Skoro chciałam iść z dziećmi w tygodniu na kilka filmów i już wiedziałam, że to się nie uda, postanowiłam, że pójdziemy w sobotę na bajkę, którą znają już z książki „Pettson i Findus”. Film okazał się bardzo fajnym połączeniem kilku opowiadań o tej zabawnej parze przyjaciół (staruszek i kot).
Pomysły Findusa nie pozwalają dzieciom na nudę, a sam film nie pozostał obojętny, bo Brzoskwinia uparła się, że na urodziny chce naleśnikowy tort, tak jak Findus, co prawda do urodzin jeszcze trochę czasu, ale znając ją, nie zapomni o tym 😉
Pomiędzy seansami, albo po, można było wziąć udział w warsztatach plastycznych, na których jednak długo nie zostaliśmy, bo jak robić wszystko, to robić, postanowiliśmy więc pojechać tego dnia jeszcze na pokaz dla dzieci do naszego wrocławskiego Planetarium. Informację wyszukał znajomy i jechaliśmy troszkę większą ekipą, z trójką dzieci. Oczywiście musi tak być, że jednocześnie dzieje się wiele, więc oprócz Festiwalu Kino Dzieci jest jeszcze Festiwal Nauki. Jak zwykle trzeba wybierać. A my znów dwie sroki za ogon i tramwajem do Planetarium. W ramach festiwalu pokaz był darmowy, ale można się umówić i całą klasę zabrać na pokazy o różnej tematyce. Było o gwiazdach i planetach, dzieciakom się podobało.
Weekendy naprawdę są sztuką wyboru, bo w drodze do Planetarium, przechodząc koło Hali Stulecia natknęliśmy się na Festiwal Kultury Mniejszości Niemieckiej, z którego przywieźliśmy kilka dziecięcych gadżetów, mimo że nie mieliśmy czasu rozglądać się specjalnie.
To była sobota, ale przecież w głowie już był plan dotyczący niedzieli, kiedy to także ze znajomymi, więc z trzyosobową dziecięcą ekipą, mieliśmy zamiar wybrać się w góry. Oczywiście nic nie mogło nam w tym przeszkodzić. Postanowiliśmy wyruszyć o 10.00 z domu, ale ponieważ wyjątkowo wcześnie udało mi się wstać, zdążyłam jeszcze upiec ciasto na drogę, to, które można z każdym rodzajem owoców, jesiennie z jabłkami.
Kierunek: Góry Sowie – Kalenica.
Tym razem samochodami. Zaczynaliśmy od Przełęczy Jugowskiej oczywiście. Pogoda – już nie lato w pełni, ale piękna jesień. Bardzo fajny spacer z wieloma przystankami po drodze, jak to z dziećmi. No i na końcu metalowa wieża widokowa. Jest cel, jest widok. Po drodze tylko odrobinę czasem pokropiło, na wieży jeszcze udało nam się podziwiać widoki, choć po zejściu już ruszył się wiatr. Schodzi się szybciej, więc zdążyliśmy dotrzeć do Zygmuntówki w niewielkim deszczu i, co dla dzieci było niezwykłą atrakcją, cały piękny widok zasłoniła gęsta mgła. Po zasłużonym ciepłym posiłku i ogrzaniu się przy kominku ruszyliśmy do samochodów w takich trochę mrocznych warunkach.
Dzieci taką pogodę w górach widziały pierwszy raz i już wiedzą, że góry są zmienne w kilka minut, i że trzeba być przygotowanym.
A dla mnie ta wędrówka i las przed szpitalem był czymś naprawdę potrzebnym.
Tym sposobem do pójścia do szpitala został mi już tylko jeden dzień, dzień w pracy. Starałam się więc zrobić wiele rzeczy, pokończyć co się da, no i oczywiście bardzo ważne – zajęcia z moją Grupą Poetycką. Teraz, oprócz spotkań w szkole, raz w miesiącu spotykamy się w kawiarni, padło więc akurat na ten kawiarniany dzień. Nie mogłam siedzieć do oporu, (czasem schodzi nam i 3 godziny) bo jednak trzeba się do tego szpitala przygotować, trochę siebie i trochę rodzinę.
Ale dwie godzinki z hakiem nam zeszły na poezji, sporo planów na ten rok udało się ustalić.
No a teraz, skoro już jestem po, trzeba myśleć o ich realizacji. 🙂
O szpitalu nie będę pisać, ale jeśli myślicie, że w szpitalu nie ma poezji, to nieprawda. Właśnie tam jest jej bardzo dużo, w nas. Dlatego to jest świetne miejsce na pisanie strumieni, zwłaszcza jeśli chcemy odreagować. Tym razem jako ilustracja mój pierwszy strumień szpitalny:
Pierwsza doba
Gustowna plastikowa bransoletka z kodem kreskowym i całkiem przyjemna sala. Sąsiadka o wielkich czarnych oczach, tak ją zapamiętałam, gdy jechała na salę operacyjną, może w kontraście do blond włosów. Tak naprawdę nie wiem jakie ma oczy. Takie mokre i lepkie, jak to je nazywam, pełne świata. A pan Jerzy pielęgniarz – miły człowiek na początek. Jesteśmy dwie, lekki ból głowy i kawa, bo jeszcze mogę pić do 12.00, czyli północ. Moim obowiązkiem jest jutro czcze gadanie od rana. A nos mnie swędzi zupełnie nie wiem na co. Zrobiło się tak zimno, że aż tu tego nie czuję. Tylko rano w autobusie linii K, który bardzo kulturalnie podjechał i potem zjawiła się Asiecka, jak dobry duch i biały deszcz. Jestem z Tobą wierszami.
Cudny wpis. Ja na wieżę na Kalenicy nie wchodzę, mam lęk wysokości. A szpital to faktycznie miejsce, w którym różne myśli cisnąć się do głowy.
no dobra, Justek, to pierwsza doba, a co z drugą? i trzecią :)? czekamy na strumień poezji :))) tej rozbieganej, rozspacerowanej i pocerowanej, choć z nogą w bandażach, jak ogon Lisa Witalisa 😛 jak się masz? jak Ci jest? buziaki
no dobra Justek. pierwsza doba, a gdzie druga? a trzecia? czekamy na strumień poezji szpitalnej 🙂 a przynajmniej strumień świadomości. taki rozbiegany, rozspacerowany, pocerowany lub przynajmniej z nogą w górze, z nogą w bandażach, jak ogon Lisa Witalisa 😛 jak się masz? buziaki
o!asiecka
upss… ten drugi raz to niechcący 🙂
Mam się ok, chociaż na zdjęcie szwów jeszcze trzeba czekać. A strumienie, jasne, mam z każdego dnia, ale to głupio tak strumieniami pisać ciągle, więc jeden powinien wystarczyć 😉
Justa, nie wiedziałam żeś w szpitalu. Zdrowiej!!! A z tymi wierszami w szpitalach to coś pięknego. Tu u nas w Galway raz na ostrym dyżurze spostrzegłam się, że w korytarzach, na ścianach wisi mnóstwo wierszy oprawionych w ramki (zamiast obrazów). I to było coś niesamowitego, że własnie w takiej chwili można było poczytać wiersz, który wnosił do całej sytuacji słońce i nadzieję 🙂 Super ten Twój strumień! Buziaki
Dzięki Margaretka 🙂 To niesamowite co piszesz, że w szpitalu wiersze na ścianie, no u nas jeszcze takich rzeczy nie ma, ale kto wie… Ściskam 🙂
No nareszcie… nie moglam wywolac klawiatury ucze sie tego mojego androida jak nowego robota w stadzie terminatorow. Przeczytalam powyzsze i …to prawda … ” weekendy sa naprawde sztuka wyboru ” Stalam w ten weekend przed dylematem swieto dyni w Ogrodzie Botanicznym czy orka w aktach i nadrabianie w pracy. wyszlam poza schemat i cora poszla na dynke z przyjaciolkamii kilkoma kolegami oraz rodzicami (czwarta klasapodstawowki) a ja ? – orka w pracy.
Mam taka reflekseje ze do twarzy wam z takimi pieknymi gorami i zielenia, zreszta tobie zawsze bylo do twarzy z zielenia Justys . Najwiecej radosci daje spontan i przyjaciele ….wiem z naszych wspolnych doswiadczen…na cale zycie zapamietam wyjazd d o Aleksandrowa Kujawskiego
Dziękuję Angela, a do Aleksandrowa zawsze mogę Cię znów zabrać któregoś września 🙂