Czasem jest tak, że bardzo Cię gdzieś ciągnie, tak bardzo, że robisz wszystko żeby tam się znaleźć, trochę wbrew rozsądkowi, i dostajesz w zamian doświadczenie i naukę, a razem z Tobą Twoje dzieci.
Ważne, żeby nie panikować, zachować spokój, a potem o swoich spostrzeżeniach, doświadczeniach opowiedzieć innym, bo ludzi jest tyle na świecie, że ktoś może wpaść na podobny pomysł.
Kiedyś całkiem sporo chodziłam po górach, nie jakoś ekstremalnie, znam swoje ograniczenia i właśnie dlatego nie chodziłam po nich z dzieckiem w nosidełku, bo fizycznie mogłoby mnie to przerosnąć. Dlatego teraz pewnie poczułam głód tych wycieczek i, korzystając z tego, że wcale tak daleko od gór nie mieszkamy, postanowiłam wybrać się z dzieciakami na jednodniowe wypady.
Owszem, chodziliśmy już w większej grupie nieraz, a przede wszystkim całą rodziną, co zresztą polecam, ale teraz nie było takiej możliwości, więc wybrałam się z nimi sama.
Trochę za bardzo mnie tam ciągnęło żeby nie wykorzystać dni wakacyjnych, żeby nie uciec od miejskich upałów w las.
Dzieci są nieprzewidywalne, więc w połowie to było zaplanowane, ale oczywiście furtka była i taka, że nie wyjedziemy w ogóle, lub, będąc już tam, pójdziemy tylko na krótki spacer i wrócimy, zawrócimy z drogi. Wyszło zupełnie inaczej, wyszło tak, że prawie cały dzień spędziliśmy w lasach Gór Wałbrzyskich i Kamiennych, chłonąc przyrodę, borykając się ze zmęczeniem, marudzeniem i bólem stóp, gubiąc i zmieniając szlaki, nie spotykając na nich żywej duszy.
Tak, są w Polsce góry, w które wchodząc można nie spotkać nikogo na szlaku. I tu właśnie zaczyna się ryzyko, wiadomo, że z jednej strony to komfort (brak tłumów), z drugiej jednak nie masz kogo zapytać o drogę i trochę zaczynasz się bać, że jesteś sama z dziećmi, w dzisiejszym świecie to trochę niebezpieczne.
Nie chodzi tu nawet o zwierzęta, które potencjalnie możemy na szlaku spotkać.
Dlatego polecam jednak zdecydowanie wybranie się większą grupą, zwłaszcza z ojcami dzieci, którzy zawsze mogą pomóc, ponieść dziecko, sprawić, że będziecie się czuć bezpieczniej.
Z innej strony jest przecież tak, że zazwyczaj spotykałam ludzi na szlaku i idąc na taką wędrówkę nie mogłam przecież wiedzieć, że nikogo nie spotkam. To wiadomo dopiero po tym jak się wróci lub przynajmniej długo idzie, wejdzie na jakiś szczyt lub dotrze blisko niego.
Zaczynaliśmy dwa razy od wywiadu w miasteczku, czy mają mapki ze szlakami, od pytania jakim szlakiem najlepiej pójść. I tutaj już dostaliśmy odpowiedź, że takich mapek nie ma, a ludzie często nie wiedzą jaki szlak tam prowadzi: – Zielony albo niebieski, no jest tam droga po prostu.
Internet pomaga tylko trochę, bo jednak dopiero idąc samemu masz prawdziwy obraz.
Jedynie jeden turysta, którego spotkaliśmy zanim weszliśmy w las, powiedział, że idzie się zielonym i niebieskim szlakiem, i że są ładne widoki.
Samo oznaczenie w górach nie jest zbyt dobre, czasem szlak jest rzadko oznaczony i idzie się, mając nadzieję, że zaraz znak się pojawi, czasem jest wytarty i ledwo widać jego ślady.
Pierwszy nasz wypad w Góry Wałbrzyskie zaczął się od stacji Boguszów Gorce Zachód i poszliśmy stamtąd ul. T. Kościuszki , po chwili skręcając w prawo w ul. Olimpijską. Minęliśmy po lewej budynek Hotelu Piotr i stadion piłkarski po prawej. U podnóża Mniszka są dwie drogi w prawo i w lewo. My poszliśmy w lewo i podobno ominęliśmy w ten sposób kawałek uciążliwej drogi. Na tym rozwidleniu nie ma oznaczeń, w którą stronę na Mniszek i ile czasu. Szliśmy szlakiem, który nam się zmieniał i był trasą rowerową czerwoną i zieloną. Z dziećmi nie aż tak ważny jest ten cel paradoksalnie, ale droga, widoki po drodze, na Mniszku nie ma żadnego schroniska. Niby chcą wejść na szczyt, ale gdy są zmęczone, to przestaje być dla nich ważne. Dzieci małe są zawsze zainteresowane dotarciem do schroniska, a tak, to po prostu liczy się obserwowanie przyrody wokół, wszystko, co daje nam: przejście przez las, wspinaczka, napotkanie błota, które jakoś trzeba przejść, bo pokrzywy zaraz obok, a dzieci w krótkich spodenkach. Wszystko wtedy jest przygodą albo przeszkodą do pokonania. Można po drodze natknąć się na maliny i jeżyny. Wróciliśmy pętlą w to samo miejsce, na obiad do restauracji, która mieści się w Hotelu Piotr.
To była lekka wycieczka, dzieciaki miały porównanie po drugim wypadzie, w którym zafundowałam im trochę większą ekstremę.
Myślę, że wypady jednodniowe mają swoje plusy, na przykład Kaj ciężko znosi różnego rodzaju wysiłki i gdybyśmy byli na miejscu, mieli tam noclegi i w perspektywie byłaby kolejna wędrówka następnego dnia, byłoby to dla niego na razie nie do przyjęcia, natomiast po tygodniowej przerwie, chciał jechać znów na wyprawę. Bez wyciągania dzieciaków na siłę, wstaliśmy, zdążyliśmy na pociąg i witaj przygodo. Sama jazda pociągiem jest atrakcją, a kiedy w drugiej klasie trafi się na miejsca ze stoliczkiem, to już w ogóle rewelacja.
Tym razem wysiedliśmy na stacji środkowej Boguszów Gorce (pomiędzy Wschodem i Zachodem) i poszliśmy najpierw do Rynku, Boguszów słynie z tego, że ma najwyżej położony Rynek w Polsce. Jak później doczytałam, stadion, przy którym wchodziliśmy na Mniszek też jest najwyżej położonym stadionem w Polsce. Tyle w kwestii rekordów. 🙂
Chcieliśmy wejść na Dzikowiec, drugi pod względem wielkości szczyt w tym paśmie (Masywie Dzikowca i Lesistej Wielkiej), ale, tak jak pisałam wcześniej, nie za wszelką cenę i dopuszczałam mniejszą wycieczkę lub zawrócenie z trasy. Od stacji kolejowej szliśmy zielonym szlakiem do Kuźnic Świdnickich, ul. Zieloną, a do lasu weszliśmy od Nadleśnictwa Wałbrzych niebieskim szlakiem.
Trochę była to trasa spontaniczna, nie szkodzi, że nie dotarliśmy na Dzikowiec i gdy byliśmy już dość wysoko, nie osiągnęliśmy też do końca innego szczytu, ale prawie. Nasz prywatny szczyt został osiągnięty. Bo z dziećmi czasem trzeba sobie powiedzieć, ok, schodzimy, to teraz szczyt ich możliwości, trzeba liczyć siły na zamiary, trzeba zdążyć wrócić przed zmrokiem.
Ale był wysiłek i był widok, na który reakcja Brzoskwini zabrzmiała:
– Wow, ale pięknie!
Jeśli się przez pomyłkę, złe oznakowanie, lub z jakiegoś innego powodu pójdzie złą ścieżką, zawsze trzeba wrócić na szlak. Nie ma co panikować, no i trzeba motywować dzieci, tłumaczyć im, obracać w śmiech, żart wszelkie marudzenia.
Były chmury po drodze, z których mógł spaść deszcz, choć tylko kilka kropel, było pójście kawałek inną ścieżką i zawracanie z drogi, były bolące stopy Kaja i to, że udało się zejść z gór zupełnie inną stroną niż weszliśmy, gdy słońce było już naprawdę nisko. Nawet nie było ważne to, że nie zjedliśmy tego dnia obiadu, tylko energię dawały nam kanapki, woda i czekolada, i czasem piosenka.
I, chociaż marudzenia nie dało się uniknąć, chociaż Kaj nie wydawał okrzyków zachwytu, bo wszystko przysłaniał mu trochę trud schodzenia po kamieniach, chociaż stopy trzeba przyzwyczajać do miasta kilka dni teraz, to jest co opowiadać i uważam, że moim dzieciakom należą się odznaki wędrowca za tę wyprawę. W końcu to był prawie cały dzień na nogach.
Z tej wycieczki będę jeszcze pamiętać tekst Kaja, który wypowiedział w pewnym momencie do Brzoskwini:
Kaj: – Idź przodem
Brzoskwinia: – Dlaczego?
Kaj: – A co, nie jesteś damą? Trzymam ci pokrzywy.
Super, ale długi wpis 🙂 Szczyt Dzikowca nie jest ważny, najważniejsze jest z nim właśnie to miejsce, do którego dotarliście, punkt widokowy.
Dzięki, oj tak, widoki nas urzekły 🙂
Cudownie, że chodzicie po górach! My też lubimy i potwierdzam – na szlakach nie ma nikogo. Nawet w weekend.
My byliśmy akurat w tygodniu, ale myślałam, że w weekendy ktoś się pojawia. No i nie wiem czy to dobrze, czy źle 😉 dla lasu i gór pewnie dobrze. 🙂 To może pozostańmy przy dobrze. Tylko nie wiem w takim razie z kolei, czy dobrze, że o tym napisałam, bo jak napisałam o warsztatach w Muzeum Współczesnym to z 4 dzieci zrobiło się 40 zapisanych. To może lepiej żeby tłumy się nie rzuciły w góry. Chociaż z drugiej strony ludzie nie lubią się męczyć, a tam ani nic kupić, ani czym wjechać, 😉 to może nie ma takiej groźby.
A swoją drogą nie wiedziałam, że mój blog może mieć taki zasięg.
To rzeczywiście niesamowite, że tyle osób szuka inspiracji w sieci i trafia na Twój blog. Tylko się cieszyć 🙂
Wiesz, marzyłam kiedyś o tym, żeby pojechać do Islandii i pochodzić po bezdrożach.
Wreszcie uświadomiłam sobie, że bezdroża mam sto kilometrów od Wrocławia, wystarczy pójść na szlak. Najlepiej widać to w Złotym Stoku – przy kopalni kłębi się tłum, a w górach pustki.