Właśnie minął długi weekend majowy. Jest pogoda, wyczekane słońce i zaraz nasuwa się temat wypadów z dzieckiem w plener. A skoro piszę bardziej z południa mapy, to kusi oczywiście skoczyć, chociaż na jeden dzień, w góry.
Z dziećmi jest tak, że niczego nie przewidzimy. Zbyt długa wędrówka i to jeszcze w górę lub w dół zaraz je męczy i nuży. Oczywiście może tak być, że się zdziwimy i nasze dziecko będzie bardzo dzielnie szło i mu się taka wycieczka spodoba. Ale może też się zdarzyć, że będzie od początku okropnie marudzić albo gdzieś w środku drogi strzeli focha i tak już z tym fochem będziemy się męczyć do końca dnia. Do tego stopnia, że nas cała taka męcząca sytuacja skutecznie zniechęci do następnego wyjścia z dzieckiem w góry.
Ja mam za sobą doświadczenia z fochem i marudzeniem, ale i takie bardzo pozytywne. I trochę już wiem jak dzieci zachęcić, a także jak nie zniechęcić siebie do takich wypadów.
Sprawdziliśmy już kilka razy, że najlepiej umówić się w kilka rodzin i taką niewielką chmarą w te góry się wybrać. Gdy jest nas więcej, wszystko się rozkłada na ilość osób i łatwiej niektóre rzeczy znieść.
Po pierwsze dzieciom jest weselej, bo są razem w tym wspinaniu, mogą sobie same wymyślać to, co można po drodze ciekawego dla siebie znaleźć, czym się cieszyć, wymyślają zabawę na bieżąco. Mniej marudzą, bo widzą , że nie są same, jeśli nawet traktują sytuację jako „męczarnię”.
A może się zdarzyć, że nawet nie pomyślą w tych kategoriach, bo od razu nastawią się na wspólną przygodę. Znalezienie kijka i podpieranie się, zbieranie kamieni lub szyszek, obserwacja tego, co wokół: ptaki, owady, roślinność.
Jeśli idzie z nami pies, to jeszcze uatrakcyjnia wycieczkę, może nawet to nie być nasz , czy znajomych pies, ale też pies spotkany na szlaku. Kiedyś szliśmy na Ślężę całą drogę z bardzo sympatycznym mopsem. Było z tego niezmiernie dużo radości i sympatii tak ze strony dzieci, jak i psa.
Po drugie, nawet jeśli ten foch nasze dziecko dopadnie, to nie przysłoni całej wyprawy, rozmienia się na drobne, bo inne dzieci nie dadzą fochowi urosnąć, jest trochę stłamszony przez wszechobecną radość i inne bodźce. Jest tyle wokół, tyle w nas, że foch pomału się kurczy. Jest mniej zauważalny, łatwiej nam z nim sobie poradzić. Tak właśnie było w majówkę. Wybraliśmy się w trzy rodziny na Radunię. Foch był, ale przeszedł bokiem, to że całe wspinanie i postój na samej górze był pod znakiem naburmuszonej buzi mojego młodszego dziecka, w sumie nie wiadomo dlaczego i co jakiś czas oznajmiania, że ona chce do domu, nie przysłoniło nam pięknych widoków, ani radości i spokoju z powodu beztłumnych ścieżek.
Schodzenie było ok, chociaż całkiem strome, zupełnie zajęło dzieciaki skupieniem. Tu, gdy zastanawialiśmy się głośno, którą drogą pójść; czy stromą i trochę „niebezpieczną”, czy łagodną, po prostu tą samą , którą wchodziliśmy, dzieciaki zgodnie upierały się przy tej stromej. Co prawda wtedy, po jakimś czasie, moje starsze dziecko zaczęło narzekać, że nie lubi iść ciągle w dół, tylko lubi po prostym, ale to narzekanie też nie przebiło się specjalnie.
Szedł z nami pies znajomych, co też miało swój zbawienny i dobry wpływ na dzieci. Obserwowanie takiego psa, pogłaskanie od czasu do czasu.
Tak naprawdę ta wycieczka młodym przypadła do gustu. Brzoskwinia, tak marudząca od samego początku, dwa dni później spytała czemu nie jedziemy w góry na dłużej, z noclegiem. Co, oczywiście wiem, wcale nie znaczy, że nie będzie marudzić więcej, ale nie takie rzeczy już się wysłuchiwało i nie takim rzeczom nie dawało się nabrać.
Takie wspólne wędrowanie ma jeszcze trochę praktycznych plusów. Z dziećmi zdarza się czegoś zapomnieć, na przykład tym razem, po raz pierwszy w życiu, kompletnie zapomniałam apteczki, a przydała się, dzięki znajomym i natychmiastowej pomocy ich starszej córki-harcerki rana została zdezynfekowana i zaklejona plastrem. Nie było ani jednej łzy.
Było też ognisko, bo pod Radunią i Ślężą jest polana, gdzie można grillować i rozpalić ognisko. W takim wypadku posiłek też przygotowujemy wspólnie, dzielimy się produktami i pracą, przygotowaniem. Znajomi mają żeliwny kociołek, w którym można spokojnie przyrządzić danie na 12 osób.
Oczywiście po zejściu dzieciaki mają nadal dużo energii, pograliśmy też w badmintona i frisbee. Było komu grać, jak jeden nie chciał, to przecież było jeszcze pięcioro innych chętnych osób.
Naprawdę polecam wspólne wypady w góry, zamiast rezygnować, organizujcie się i wspierajcie na szlaku, a dzieci może przy okazji złapią bakcyla. 😉
A potem przychodzi taki czas, że dzieci przestają marudzić i chcą chodzić po górach. Ale pamiętam te wycieczki z fochami – ile myśmy się musieli namęczyć, żeby przejść całą trasę!
No właśnie mam w sobie nadzieję, że przyjdzie ten czas, że będą chciały chodzić same z siebie 🙂