Tak to już jest, że najchętniej zamieszczamy zdjęcia i posty o swoich umiejętnościach, ładnie skomponowanych na zdjęciu i cieszymy się potem z lajków. Cieszymy się też tym, że możemy się innym pochwalić. Teraz to możemy się chwalić połowie świata. No ale czasem dobrze napisać o swoich nieumiejętnościach. No przecież wszyscy jakieś mamy. A niekoniecznie wszystko co piękne i idealne warte jest opisywania.
Tak się składa, że nigdy w życiu nie jeździłam na łyżwach. I nagle stanęłam przed problemem, że fajnie byłoby pójść na nie z dziećmi, zwłaszcza, że Kaj był już raz z klasą i podoba mu się. Oczywiście, że jak nie jeżdzę i jestem matką w sile wieku, to mam pewne blokady i ograniczenia, po prostu zwyczajnie się boję, no i jednak wstydzę. Dzieci nie umieją, więc ja powinnam je raczej uczyć i wspierać, a tutaj sama uskuteczniam pierwsze koty za płoty. Na szczęście w naszej rodzinie przynajmniej tata ma łyżwy oswojone. Na lodowiskach są też miśki i pingwiny do trzymania dla dzieci, żeby łatwiej im było na początku. Dzieci nie mają takich blokad jak dorośli, jakoś sobie radzą, upadają ale próbują dalej, zresztą mają czas. A ja? No właśnie, zbyt dużo takich jak ja na lodowisku nie ma, choć nie powiem, trafiają się.
No to trzymam się bandy i poruszam razem z nurtem, czasem się puszczam, łapię równowagę.
Pierwszy raz jakoś wcale mnie nie zniechęcił, zaliczyłam trzy upadki, ale na lodzie nie myślałam już o żadnym strachu ani obawach, upadałam oczywiście głupio, bo przecież upadać też trzeba umieć. Podparłam się ręką, na której potem wykwitł piękny czarny siniak i bolała przez kilka dni, no ale nie zwichnęłam jej, ani nie złamałam. Fuks? Może i fuks. Nie narzekam, wybraliśmy się po raz drugi i nawet za tym drugim razem udało mi się nie upaść. Póki jeszcze ferie, byliśmy w dzień powszedni, wtedy troszkę tańsze bilety, ale też mniej ludzi. Przed czyszczeniem lodu też chyba mniej ludzi, dla nas to lepiej.
Pewnie, jeśli jeszcze się wybiorę tej zimy na lód, nadal będę oswajać się z łyżwami, ale i tak już miałam chwile jazdy bez trzymanki. Kurczę, jak na mnie, całkiem nieźle. W podobnym wieku jeszcze jedna mama jechała tuż za mną i też tak jak ja blisko bandy, córka trochę starsza od naszych dzieciaków, dalej.
Zastanawiam się, czy gdybym nie miała dzieciaków, to w ogóle wybrałabym się na łyżwy? Tego nie wiem, może gdyby mnie ktoś mocno namawiał. No ale mam dzieciaki zdeterminowane do nauki i w sumie to dzięki nim się tam znalazłam w wieku czterdziestu kilku lat.
A skoro humor całkiem dopisuje na koniec ferii i udało się ręki nie złamać, to szare, brzydkie śmierdzące miasto jakoś wcale nie nastraja już dołująco. Trudno, lepsze o tej porze roku nie będzie. I właśnie dlatego postanowiłam dać sobie nagrodę i wyrwałam się wieczorem do teatru. W końcu całe dwa tygodnie spędzałam z dziećmi, to teraz coś dla mnie.
A jaki spektakl? Scena Teatru Polskiego na Świebodzkim i autorski spektakl PSYCHOTEATRU pt. „Uśpieni” opowiedziany językiem teatru fizycznego z muzyką Violet Ultra.
Poetycki opis reklamujący przedstawienie na stronie brzmi tak:
„Otoczeni przez lustra, w których nie możemy się zobaczyć, śnimy swoje wyobrażenie. Zawieszeni pomiędzy złudzeniem, a realnością codziennie staramy się stawiać krok za krokiem. Lustra są wszędzie. Prześwietlają nas. Śmieją się. Znają nasze myśli na pamięć. Przerażeni wydobywamy z siebie krzyk. Lustra pękają. Nasze odbicie rozpada się.
Tracimy równowagę.
Zamykamy oczy.
Spadamy.”
I to jest całkiem dobra zapowiedź, bo dużo w tym spektaklu miejsca na własne przemyślenia i interpretacje. Czym jest teatr fizyczny? To trochę pantomima, ruch, taniec, akrobatyka. Aktorki takimi właśnie środkami opowiadały o życiu i ludziach, o tym jak działa nasza psychika i jakie determinuje zachowania. Autorką, reżyserką, scenografką jest Angelika Pytel – aktorka, absolwentka Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej we Wrocławiu. Absolwentka Autorskiej Szkoły Musicalowej Macieja Pawłowskiego w Warszawie oraz Studium Teatralnego im J. Osterwy w Bielsku-Białej.
Muzykę do spektaklu stworzył Paweł Rychert – klawiszowiec i producent, zamieszkały we Wrocławiu. Współzałożyciel zespołu Jabłonka oraz Pchełki.
Więcej o twórcach spektaklu można przeczytać na stronie, można tam też zobaczyć zwiastun.
W tym spektaklu doskonale współgra muzyka z tym wszystkim, co można nazwać teatrem fizycznym czyli tańcem, gestem, akrobacją i mimiką. Słowo pojawia się oszczędnie, ale też jest elementem opowieści i pomaga nam odebrać obraz całości, obraz, który jest bardzo emocjonalnie podany przez cztery aktorki i w ten sposób też odziaływuje na widzów. Obserwujemy relacje międzyludzkie, które zostawiają w nas ziarno kiełkujące później naszymi własnymi przemyśleniami. Jeśli nawet nie odbierzemy wszystkiego, nie zrozumiemy całości, to są w spektaklu momenty, które nas zatrzymają i poprowadzą. Przedstawienie pokazuje rzeczy, które nas denerwują w innych i uświadamia, że przecież te cechy miewamy my sami. Są sceny, które utkwiły mi w głowie, na przykład, gdy wszystkie kobiety poruszają się w tym samym rytmie i w pewnych momentach jedna na tle pozostałych pokazuje swoją indywidualność, swoją naturę. Po kolei obserwujemy tak każdą. Albo moment, gdy jedna ciągnie wszystkie trzy siostry za włosy. To nie jest spektakl wprost, ale do przemyśleń. Wizualne i muzyczne wrażenia są zaś na naprawdę wysokim poziomie.
Wcześniej oglądałam monodram współtwórczyni Psychoteatru, Angeliki Pytel pt. „ Las” i byłam zachwycona tym spektaklem, na który mam zamiar kiedyś jeszcze pójść. Bo są przedstawienia, na które nas ciągnie po raz drugi, chcemy po pierwszym zaskoczeniu wszystko w sobie ułożyć i chcemy pobyć jeszcze raz z wrażeniami i uczuciami, w które nas spektakl wprowadza.
Zdecydowanie polecam spektakle Psychoteatru, na pewno można zobaczyć tam współczesną pantomimę na wysokim poziomie przy świetnej elektronicznej muzyce.
No! A czemu ja z Tobą nie poszłam? Foch!
Uwielbiam pantomime, możesz o mnie pamiętać :-*
Ech, no widzisz, jakoś nie pomyślałam, następnym razem Cię zabiorę 🙂