Dzisiaj mała retrospekcja, już w tej chwili nie pamiętam kiedy dokładnie to zapisałam, ale na pewno, gdy obydwa moje maluchy chodziły do przedszkola, no i było to w zimie.
Zima jest dość męczącym miesiącem, jeśli chodzi o zaprowadzanie dzieci do przedszkola, zwłaszcza jeśli jeszcze trzeba zdążyć do pracy: rozbieranie, budzenie, ubieranie…
Sukcesem jest spóźnienie się kilkanaście minut, tam gdzie jeszcze można się spóźnić.
Niestety, odkąd urodziły mi się dzieci, spóźnianie to moja druga natura i chociaż ciężko było, jakoś to w sobie zaakceptowałam. Najczęściej i tak towarzyszy mi stres, po drodze obmyśla się tłumaczenie, ale z drugiej strony niby nie tracę czasu na czekanie gdziekolwiek, choćby w poczekalniach, więc po prostu trochę adrenaliny w zamian za stratę cennego czasu. We wszystkim w końcu można doszukać się dobrych stron.
W każdym razie, jak już te dzieci wstaną, jak już jakoś się ubiorą, przebiorą trzeci raz, wypłaczą, wymarudzą, ze dwa razy znajdą powód, by się wrócić; a to zapomniały zabawki, a to siku, wreszcie szczęśliwi wychodzimy z domu. Mój poranny rytuał wreszcie nabiera tempa. Gdy już są w przedszkolu i mam szansę spóźnić się do pracy tylko te 15 minut, to włączam 10 bieg , a że idę do pracy piechotą muszę iść najszybciej jak się da. Przy okazji mały trening. W międzyczasie okazuje się, że zapomniałam rękawiczek i jest mi naprawdę zimno w ręce. Ale i tak w końcu szczęśliwa docieram do tej pracy, w której okazuje się, że zapomniałam jeszcze okularów i telefonu. Cóż, trudno, przez chwilę tylko mnie to wkurza, bo i tak tyle rzeczy pozytywnych: dzieci nie są chore, są w przedszkolu, ja w miarę zdążyłam i nie wpadłam pod samochód, ani tramwaj, z całą resztą można sobie jakoś poradzić. Tylko jeszcze chwilami się zastanawiam w tej pracy, czy przypadkiem nie zgarnęłam telefonu razem z praniem, które wstawiałam tuż przed wyjściem i nie obraca się teraz w bębnie radośnie, no ale czy mam na to jakiś wpływ w obecnej chwili? Nie, więc włączam luz, inaczej mogłabym zwariować, przecież jutro scenariusz będzie bardzo podobny. Po takim porannym maratonie nie ma już siły na większe przejmowanie się czymkolwiek.
Tak bywało w przedszkolu, a wtedy nie trzeba było jeszcze robić śniadań, tak jak to się robi do szkoły, pakować plecaków z zeszytami, sprawdzać czy wszystkie ważne sprawy podpisane, czy dzieci mają co pić i czy wszystkie gadżety na basen są spakowane. No ale przecież przed wyjściem do pracy koniecznie trzeba załadować zmywarkę, wstawić pranie, powiesić kawałek poprzedniego, w międzyczasie poganiając i ubierając dzieci i jeszcze będąc rozjemcą w największych na świecie kłótniach. Zdarzało się, że trzeba było dopiec jeszcze muffinki, bo tego wszystkiego zwyczajnie nie zrobiło się wieczorem, kiedy to padło się równo z dziećmi ze zmęczenia. Poprzeczka odrobinę wyżej, ale co nas nie zabije, to nas wzmocni.
A co z tym spóźnianiem? Cóż, starać się nie spóźniać, ale też nie dać się zwariować z powodu wyrzutów sumienia, gdy nam się nie udaje. Trening czyni mistrza, więc od tamtego czasu udało mi się zrobić pewien postęp i coraz częściej trafiam w punkt czyli docieram dokładnie, gdy trzeba. Czego i Wam życzę serdecznie, bo przecież na pewno znacie takie sytuacje.
Nie lubię się spóźniać, bo mój tato zawsze i wszędzie się spóźnia. Nie raz musiałam czekać na niego jak byłam dzieckiem – całe przedszkole opustoszałe i jedna wściekła pani obok mnie 🙂 Uraz na całe życie. Ale takie poranki znam i dobrze pamiętam.
Dobra lekcja zdrowego stoicyzmu – przyda się i mnie, i każdej zagubionej duszy w codziennym pędzie 😉